sobota, 26 grudnia 2009

Boże Narodzenie w Brazylii

Długo się zastanawiałem jak to będzie, jak to jest spędzać święta Bożego Narodzenia w innym kraju, z dala od swojej rodziny. Choć nic jej nie zastąpi, to powiem tylko, że było wspaniale i ciężko mi wyrazić jak wdzięczny jestem Marii Antoniecie, naszej koleżance, która zaprosiła mnie i Juana do spędzenia świąt ze swoją rodziną:)
Teraz wypadałoby porównać typowe polskie święta z typowo brazylijskimi, ale jakie ja mam porównanie? Czy to w Polsce czy w Brazylii, w każdym domu święta wyglądają nieco inaczej, więc po prostu napiszę co się działo.

Około 8 wieczorem w wigilię Bożego Narodzenia przyjechała po nas Maria Antonieta. Lało niemiłosiernie, parę kroków wystarczyło, żeby zmoknąć. Najpierw pojechaliśmy do rodziny jej mamy.


Z Juanem i Marią Antonietą

Zdążyłem się do tego już przyzwyczaić, ale tu także nie dało się odczuć wielkiego pośpiechu. Wszyscy kręcili się po domu, kolejni goście przychodzili, co jakiś czas ktoś dolewał piwa i przynosił kolejne przekąski. Wszystko w atmosferze lekkiego zamieszania bez większego oczekiwania na kolację wigilijną.
Pamiętacie taką zabawę z podstawówki, że każdy losował kogoś komu ma kupić prezent? Tutaj nosi nazwę Amigo Oculto (ukryty przyjaciel) i impreza bożonarodzeniowa nie może się bez niej obyć. Istnieje w wielu wersjach, czy to z losowaniem wcześniej, czy, jak graliśmy w drugim domu, każdy przynosi w miarę uniwersalny prezent i podchodzi do stołu w kolejności w jakiej został wylosowany. Co najlepsze, zamiast otwierać prezent ze stołu, może zabrać czyjś prezent, który został już rozpakowany, ale bardzo mu się spodobał:) Naprawdę, sporo z tym śmiechu i zamieszania, a niektóre prezenty są rabowane wielokrotnie:) To był już mój trzeci Amigo Oculto, poza AIESEC-owym i firmowym.
Wracając do kolacji, po jakichś dwóch godzinach i wymianie prezentów, na stole pojawił się... indyk.



Przypomniała mi się piosenka Rammstein - We're all living in America;)
Oprócz indyka przygotowano także np. ryż smażony z bananami czy kandyzowanymi owocami, farofę (coś jak mąka z manioku) czy Bacalhau, czyli suszonego w soli dorsza. W porównaniu do naszych dwunastu potraw trochę mało;) Choć deserów było już chyba nawet więcej - np. mus z Maracuji, Brigadeiro czy Doce de Leite. Ogólnie raczej nie ma ciast, a słodycze są bardzo gęste, słodkie i nie da się ich zbyt wiele zjeść;)


Doce de Leite, Doce de Limão, tudzież czekoladki z mielonych orzechów włoskich

Poza tym było nam bardzo miło, zdążyłem się przyzwyczaić do tego, że Brazylijczycy są niesamowicie otwarci i gościnni, ale święta u rodziny Marii Antoniety przekroczyły nasze oczekiwania:)
Po kolacji u jednej rodziny, około 12 w nocy jedziemy do rodziny taty naszej koleżanki. Nie ma tu jakiegoś określonego planu, dom pozostaje otwarty, więc jedni przychodzą a inni wychodzą, bo chcą jeszcze odwiedzić innych znajomych czy rodzinę. Zaraz przy wejściu stał komitet powitalny mikołajów:



Oprócz tego, w każdym z domów były też szopki bożonarodzeniowe, jedna z nich szczególnie okazała:



Tam też oczywiście wszyscy zasiedli do kolacji, a raczej ci, dla których wystarczyło miejsca przy stole. Tutaj zdecydowanie rozmiar stołu nie wyznacza limitu gości.
Dwie kolacje jednak przekroczyły moje i Juana możliwości;) Tu jednak było głośniej, dzieci robiły dodatkowe zamieszanie i oczywiście największą atrakcją było to, że nie trzeba iść wcześniej spać:)


Po kolejnej wymianie prezentów, około 4 rano wróciliśmy do domu:)

Kolejny dzień to właściwie powtórka wigilii, tym razem w wersji obiadowej. Znowu w tej samej kolejności odwiedzaliśmy rodzinę z naszą koleżanką. Długo by opowiadać, bo minął w ten sposób cały dzień i spora część nocy, kiedy do późna graliśmy w planszówki z nią i jej kuzynkami.

Po tym wszystkim dochodzę do wniosku, jak wiele jest symboli, bez których ciężko się obyć. Wigilia bez karpia, noc bez pasterki i śniegu, ale przecież to nie o to chodzi w Bożym Narodzeniu. Choć polskich świąt nie zamieniłbym na brazylijskie, to to jak ludzie się spotykają, jak stół nie jest centralnym punktem świąt, jak nikt się nie przejmuje czy będzie 12 potraw na wigilii, naprawdę mi się podobało. Tutaj widzę jak można przeżyć fajne święta bez terroru przygotowań i pośpiechu, bo goście przyjeżdzają na obiad. Wszyscy się cieszą z bycia razem i chyba właśnie to w świętach jest o wiele ważniejsze.

wtorek, 22 grudnia 2009

Rapadura

Jest taki słodycz szczególnie popularny w stanie Bahia - Rapadura. Słodki ale i twardy. W Brazylii mówi się: "A vida é como a rapadura: é doce, mas é dura" - Życie jest jak rapadura, jest słodkie, lecz twarde (lub raczej ciężkie). Tak mniej więcej można chyba podsumować ostatni weekend.

Od Formatura Leticia

Rozpoczęło go wręczenie dyplomów ukończenia studiów w piątek na wydziale psychologii. Nie wiem jak to wygląda u nas, na swojej nawet nie byłem, bo zrobili ją jak już byłem w Brazylii. Mam tylko wrażenie, że nikt się tym za bardzo nie przejmuje. Tutaj rozdanie dyplomów to niekończące się przemówienia i wylane łzy radości w ich czasie. Zaraz potem trafiliśmy do baru gdzie można było potańczyć Sambę i Forro (co wcale nie jest oczywiste, bo tutaj wszyscy preferują imprezy siedzone). Kolejnego dnia trafiła się impreza z okazji końca studiów. W skali ważności to coś jak nasza studniówka, czy połowinki, impreza pod krawatem, na którą być zaproszonym (to jak się dowiedziałem) swojego rodzaju wyróżnienie. Początkowo się tam nie wybierałem, ale znajomi brazylijczycy nie dopuścili do tego błędu;)
Impreza trwała do rana, a zaraz po niej wybraliśmy się na Feria Hippie, odbywający się co niedzielę targ gdzie można było spróbować np przysmaków z Bahia (Acaraje, które przypomina nieco naszego pączka rozkrojonego i nadziewanego krewetkami w pomidorach z ostrą papryką;)


Poza tym, w weekend w mojej firmie zorganizowano świąteczne churrasco. Cały dzień spędzieliśmy w siedlisku, gdzie powoli grillowała się wołowina, obsługa pilnowała by szklanki były zawsze pełne, a my mogliśmy pograć w bilard i w nogę. No i pomoczyć się w basenie. Świąteczny grill zamiast świątecznej kolacji, basen i 30 stopni zamiast śniegu.
Jak spojrzeć to naprawdę nie było kiedy spać i choć rzadko mi się to zdarza to z ulgą powitałem poniedziałek. I doszedłem do wniosku, że ciągłe imprezowanie trochę zaczyna mi się już nudzić. Chyba będzie to powód do noworocznych postanowień.

Tu jest to zupełnie nieodczuwalne, ale mimo to chciałbym Wam życzyć prawdziwych, rodzinnych świąt Bożego Narodzenia. Dzięki, że zaglądacie na tego bloga, kolejny wpis zapewne wkrótce po świętach.

wtorek, 8 grudnia 2009

Palmy świąteczne

Kolejny tydzień, kolejny weekend za mną. Od tygodnia leje właściwie bez przerwy i to właściwie tak, że nie chce się wychodzić z domu. Jedynym plusem jest to, że góra mieszkania nie przypomina szklarni w połowie dnia.
Dzisiaj dzień wolny (8. Grudnia jest obchodzony w niektórych stanach Brazylii jako święto Matki Boskiej), więc można by było gdzieś wyjechać, ale znowu - pada właściwie bez przerwy. Coś przestaje mi się podobać tropikalne lato ;)

Zbliża się Boże Narodzenie, atmosfera świąteczna jest ledwo wyczuwalna, a Jingle Bells nie straszy mnie w każdym sklepie, do którego wejdę. To znaczy oczywiście uwielbiam świąteczną atmosferę o ile nie zaczyna się ona w połowie listopada. Tutaj ten problem nie istnieje - faktycznie Praça da Liberdade przybrana, jest trochę światełek, stoi Mikołaj, ale zamiast choinek mamy palmy:)



Co do samych świąt to wygląda na to, że spędzę je w Brazylijskiej rodzinie z koleżanką z AIESEC-u, która zaprosiła mnie i Juana:)

Z ostatnich mniej emocjonujących wiadomości polecam wszystkim obejrzenie w sumie już nienowego filmu "Elitarni" (co zresztą już zrobiłem w komentarzu). O ile "Miasto Boga" jest historią od strony mieszkańców faveli, gdzie nie wszystko co robią jest pokazane jednoznacznie negatywnie, o tyle "Elitarni" to spojrzenie z drugiej strony. BOPE czyli oddziały specjalne brazylijskiej policji są przeszkolone do walki w favelach i wkraczają do nich gdy zwykła (często skorumpowana zresztą) policja jest już bezradna. I wtedy raczej nie przychodzą negocjować... Niektórzy twierdzą, że gdyby nie BOPE to handlarze narkotyków już dawno wyszliby poza slumsy i opanowali całe Rio de Janeiro.
Bardzo polecam, brutalne, ale warte obejrzenia.

Inna krótka nowość filmowa to błyskotliwy żart Robina Williamsa. Jak wszyscy pewnie wiedzą, w Rio de Janeiro odbędzie się olimpiada w 2016 roku. I ku zdziwieniu Amerykanów, Chicago nie tylko nie zostało wybrane, a dodatkowo odpadło w pierwszej turze. Co właśnie Robin Williams skomentował mniej więcej w ten sposób: Oprah Whitney nie powinna się martwić tym, że Chicago przegrało. Chicago wysłało Oprah i Michele Obama, a Brazylia 50 striptizerek i pół kilo koki - link. Dość zabawne, tym bardziej że sam był leczony w klinice z powodu uzależnienia od kokainy. Widać jak nie udało się wygrać, to chociaż spróbujmy ośmieszyć tych, którzy wygrali.

niedziela, 29 listopada 2009

Weekend w Belo Horizonte

Dochodzę do wniosku, że tutaj chyba żyję bardziej od weekendu do weekendu niż w Polsce. A to wszystko przez to ile siedzę w pracy. Niby jestem praktykantem, ale coraz więcej dostaję do zrobienia. W sumie dobrze, sporo się tu uczę, ale wiele czasu na nic innego nie zostaje (poza portugalskim i poznawaniem kolejnych barów).
Poza tym ostatnio załatwiłem sprawę karnawału i nowego roku. Pierwszy spędzę w Diamantina - podobno 4 karnawał w Brazylii. Nowy rok, na Ilha Grande, wyspie w stanie Rio de Janeiro. Wreszcie sylwester na plaży:)

A wracając do ostatnich wydarzeń, to wczoraj trafiłem na targi rękodzieła w Belo Horizonte. Sporo wyrobów, jak zwykle też sporo tandety, której pełno na chińskich bazarach. Mam nadzieję, że to co kupiłem faktycznie było zrobione w Brazylii:) Do tego wystawcy poprzebierani w wyciągnięte na tę okazję (zapewne) stroje. Jak widać czasami nieco brakowało realizmu:


W sumie mi też ciężko było nie ulec indiańskim piuropuszom:


Do tego na targach można było się zaopatrzyć w grzechotki, bębenki, łuki, strzałki i dmuchawki, słowem we wszystko z czym kojarzą się indianie. Poza tym sporo też było wystawców z innych krajów, chociażby z Turcji, Peru czy Chin.

Po targach trafiliśmy do Babi, naszej koleżanki z AIESEC-u. Nie ma to jak mieszkać w zamkniętym bloku (których tu jest pełno) z basenem. Ostatnio robi się tak gorąco, że przestaję myśleć w pracy, więc basen przed domem jest błogosławieństwem.



Poza tym chyba coraz bardziej przyzwyczajam się do mieszkania tutaj, bo zdarza mi się pójść do kina;) Wiadomo, że do kina nie chodzi się jak się jest gdzieś na chwilę. Wczoraj trafiłem na "Julie i Julia". Szczerze mówiąc trafiliśmy tam, bo nie było już miejsca na "2012". Ale choć naprawdę nie chciałem na ten film iść, to nie żałuję. Śmieszny, choć może momentami lekko przesadzony. I w jakiś sposób inspirujący do podejmowania wyzwań, choć wyzwanie samo w sobie było trochę wymuszone. Mimo to polecam.

Samo kino to jak każdy multipleks, różnicy wielkiej nie było - no może poza tym, że przy punkcie sprzedaży coli i popcornu panuje wielki bajzel i podobnie jak wszędzie w Brazylii, tam też jest kolejka (co naturalnie powinno sugerować wyjątkowość obleganego miejsca).

PS. Jak zwykle kilka zdjęc, zarówno z targów jak i chilloutu u Babi. Tym razem mniej mniej krajoznawczo, a bardziej towarzysko:)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Brazylijczycy - moje wrażenia

Minęły już dwa miesiące jak tu jestem i chociaż nie wszystko jest tu wspaniałe i na parę rzeczy można ponarzekać (co zresztą już zrobiłem), Brazylia jest naprawdę wspaniała z jednego powodu - ludzi którzy w niej mieszkają.
Żeby napisać coś ogólnie, musiałbym chyba przejechać cały kraj, bo tak jak pisałem, różnice pomiędzy poszczególnymi stanami są ogromne. Dlatego, tak jak wszystko na blogu, będzie to moje subiektywne zdanie i ktoś kto był w Brazylii pewnie mógłby się z wieloma rzeczami nie zgodzić, ale do rzeczy.


Gdy słucham wiadomości, słyszę czasami "Brasil - um país de todos" (dosł. kraj wszystkich). Faktycznie, jak wszyscy pewnie wiedzą, brazylijczycy to prawdziwa mieszanka ras i narodowości. Jednak jak się przyjrzeć, to kraj w każdej części wygląda inaczej - północ (np. stan Pará) to miejsce gdzie żyje wielu potomków indian. Bardziej na południe, np. Bahia to czarny stan Brazylii. Z kolei Rio i São Paulo to miasta prawdziwie wielokulturowe, w tym drugim mieszka największa na świecie emigracja japońska i włoska. Samo południe Brazylii to właściwie kulturalnie Europa, zasiedlone przez potomków niemieckich emigrantów. Zapewne to stąd panujący tam porządek;)
Ostatnio do Ricarda, u którego teraz mieszkam, wpadli znajomi na piwo. Wszyscy, jak się okazało, mają włoskie nazwiska. I nie jest to przypadek, to tutaj wyemigrowało szczególnie wielu włochów (A niektórzy starają się o włoskie paszporty, żeby spokojnie móc przyjechać do Europy.)

Moje wrażenie mogę oprzeć właściwie prawie wyłącznie na Belo Horizonte, do którego przyjeżdzają jednak ludzie z całej Brazylii. Jacy więc są, jak traktują gringo?:)
Są ciepli i gościnni, weseli i hałaśliwi:) Pewnie, że uogólniam, jednak przeciętnie mają tej każdej z tych cech więcej niż Polacy.
Południowcy są ogólnie rzecz biorąc o wiele bliżej siebie niż my. Utrzymują o wiele większy fizyczny kontakt z drugą osobą, chociażby poklepując kogoś z kim rozmawiają czy kładąc rękę na ramieniu. Nawet spytanie o drogę na ulicy jest wystarczającym powodem;) Jedna brazylijka opowiadała mi jak pojechała na wymianę do Stanów. Próbując tam objąć kogoś śmiejąc się z tego co powiedział, napotykała na niezrozumienie, zdziwienie z powodu przekroczenia fizycznej bariery. Z drugiej strony, czy życie nie jest przyjemniejsze gdy się wszyscy przytulają?;)

Optymizm brazylijczyków też jest nie do pobicia. To co z tego, że podatki są jedne z najwyższych na świecie, a w takim São Paulo można zostać napadniętym z bronią w ręku? Ja widzę tu ludzi, którzy umieją cieszyć się życiem. I naprawdę mało czym się przejmują;) A już umówionym spotkaniem albo ustaloną godziną najmniej. Tzn. nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że nie można na nich polegać, bo doświadczyłem tutaj wiele dobrego. Ale to że ktoś nie przychodzi na spotkanie bez słowa wyjaśnienia jest tu na porządku dziennym. Wyjaśnienie zwykle przychodzi dnia następnego, o ile się wtedy macie szczęście spotkać.
Z drugiej strony, oni między sobą to świetnie rozumieją i nikt się tym specjalnie nie przejmuje ani za to nie obraża.

Zapomnijcie o robieniu planów w Brazylii, plan zmienia się 15 razy na godzinę o ile już jakimś cudem uda mu się powstać. W pierwszej chwili wszyscy na `hurra` mówią tak, a potem jakimś dziwnych trafem nikt nic w tym kierunku nie robi;)

Wracając do optymizmu jednak, często słyszę jak ktoś coś podśpiewuje pod nosem albo i głośniej:) Naprawdę, tutaj śpiewanie w drodze, podczas pracy czy nawet w czasie jedzenia jest zupełnie normalne więc jak tu nie wierzyć w ich optymizm?

Mówiąc o brazylijczykach oczywiście nie sposób nie wspomnieć o piłce nożnej. To nie jest obiegowa opinia, to najprawdziwsza prawda, są szaleni na jej punkcie:) Niekiedy wystarczy wyjść na dwór wieczorem i słychać wrzawę gdzieś daleko - to transmisja meczu w telewizji i krzyki w całym mieście po strzelonym golu. Oczywiście mecz jednej z lokalnych drużyn: Atleticos i Cruzeiros to wydarzenie zupełnie innej rangi, bary są pełniejsze niż zwykle (tak jakby to było możliwe), kierowcy trąbią bez umiaru, a na ulicach pojawiają się fani w czarno-białych lub niebieskich koszulkach. Futbol jest tematem dyżurnym każdej rozmowy, każde posiedzenie przy piwie może się zacząć od dyskusji na temat aktualnego stanu rozgrywek, szans poszczególnych drużyn czy komentowania wczorajszego meczu. Po przejściu przez wszystkie inne tematy następuje zazwyczaj powrót do futbolu:) To jest ten moment, w którym ja się wyłączam bo chyba nigdy nie zrozumiem ich futbolowego szaleństwa;)

wtorek, 17 listopada 2009

Serra do Cipó


Kolejny weekend, kolejne imprezy, ale i mały wyjazd poza Belo Horizonte. Tym razem udało się wybrać do Cerra do Cipó - rezerwatu przyrody, pełnego wodospadów.
Właściwie to nie byłem początkowo jakoś specjalnie entuzjastycznie nastawiony, jechać tylko po to, żeby przez chwilę popatrzeć na wodospad... Jednak wyjazd nad (czy też raczej pod) wodospad tutaj, to trochę tak jak wyjazd na plażę:) Zabieramy ręczniki, przenośną "lodówkę" z browarem i w drogę. Po przyjeździe na miejsce pojawia się jednak pewien problem - trzeba przejść górą wodospadu po śliskich jak diabli kamieniach, a następnie przepłynąć na drugi brzeg biegnącej górą rzeki nie mocząc przy tym wszystkich swoich rzeczy, tudzież nie rozstając się chociażby z aparatem.


Po drobnych trudnościach udało się przeprawić na drugą stronę. I nigdy nie myślałem, że zrobi to na mnie takie wrażenie.Kąpiel pod wodospadem, w dodatku ciepłym, to niesamowita sprawa:) Huk wody, która w dodatku spada na głowę, z jednej strony ogłusza, a z drugiej powoduje, że można się poczuć jak tybetański mnich podczas medytacji;)


Niestety, nie dla wszystkich pobyt w Cerra do Cipó skończył się szcześliwie. Na drugim brzegu widzieliśmy akcję ratunkową - ktoś utonął przy wodospadach, a helikopter pojawił się w okolicy jak już nie było kogo ratować... Woda opustoszała na jakieś dwie godziny.
Po jakimś czasie wszyscy uspokoili się, wykąpaliśmy się po raz kolejny i trzeba było wracać. Jedynym ułatwieniem była pusta już tym razem "lodówka", w której dało się przewieźć plecaki na drugi brzeg.

Wracając do Belo Horizonte, dało się odczuć, że zbliża się tropikalne lato... o 9 wieczorem było już ciemno, gorąco i głośno, bo tutajsze robactwo uaktywnia się po zmierzchu;)

wtorek, 10 listopada 2009

Ouro Preto

Szczęśliwym i zupełnie nieplanowanym zbiegiem okoliczności trafiłem w niedzielę do Ouro Preto. Jak twierdzi przewodnik Lonely Planet, jest to jedna z atrakcji turystycznych Brazylii.


Choć Ola (polka, która jest tu również na praktyce z AIESEC) nie zgadza się z tym, ja poczułem się tam jak w Europie:) Mnóstwo starej zabudowy, barokowych kościołów i pochyłych kamiennych uliczek.

Ouro Preto było jednym z pierwszych brazylijskich miast założonych wrótce po odkryciu złota. Niedługo potem zaczęto przywozić tu więźniów z Afryki, którzy pracowali przy jego wydobyciu.
Nie myślałem, że muzeum może zrobić takie wrażenie, ale muzeum niewolnictwa w Ouro Preto potrafi poruszyć. Okrucieństwo i źle wykorzystana pomysłowość mająca swój wyraz w zachowanych narzędziach, pokazują jak tragiczny był los przywożonych tu niewolników. Wielu z nich umierało ze smutku, a nie z powodu warunków pracy. Degradacja z wodzów plemion do czyścicieli latryn portugalskich panów były zbyt dużym upokorzeniem.
Jeszcze wyraźniej rzeczywistość czasów niewolnictwa pokazują publikacje z tych czasów. Książka pod tutułem "Choroby czarnych" czy ogłoszenie w rodzaju "Zbiegł niewolnik. Wysoki, nosił brodę. Zdrowe zęby. Dla znalazcy niewolnika nagroda!" było codziennością.


Waga do ważenia niewolników

Podobno Ouro Preto jest miejscem naznaczonym takim cierpieniem, że do tej pory niektórzy ludzie słyszą chrobot łańcuchów, którym skuci byli pracujący niewolnicy...
Brazylia była ostatnim na świecie krajem, który zniósł niewolnictwo (1888 rok).


Samo miasto jest jednak naprawdę uroczo położone i pełne świetnie zachowanych zabytków.

Na koniec trafiliśmy jeszcze do małej wioski, Lavras Novas. Właściwie to jak powiedział szef Oli (bo to w końcu podróż w interesach, no ale nie wszyscy mają pracę, która polega na zwiedzaniu muzeów:) nie ma tam nic ciekawego, a znak powitalny znajduje się na tej samej ulicy co i pożegnalny. Mimo to, ciekawie zobaczyć Brazylijską wieś, która o dziwo jest całkiem czysta i zadbana.


Jednak, jak to na wsi, wiele do robienia wieczorem nie ma. Dlatego też zdecydownie największym zainteresowaniem cieszy się lokalny bar, a główną atrakcją dla wielu mieszkańców jest obserwacja zjawisk zachodzących na ulicy (ooo, gringo!)


PS. Jak zwykle kilka zdjęć z wyjazdu . Zachęcam do bloga Oli, z którą byliśmy w Ouro Preto. Właśnie pojawił się wpis, aż sam jestem zdziwiony jak różnie można opisać to samo miejsce:)
PS2. Zachęcam do przesłuchania piosenek, do których wrzuciłem linki. Brazylia to nie tylko Samba;)

środa, 4 listopada 2009

Rio de Janeiro

Po czasowej martwicy mojego bloga wracam z wieściami z Rio de Janeiro:) Z wielką chęcią co tydzień opisywałbym nowe miejsce, do którego się wybrałem, ale niestety, po prostu się nie da.

Wracając do tematu, w ostatni piątek wreszcie udało mi się ruszyć gdzieś poza Minas Gerais. 450 km od Belo Horizonte, ok 7 godzin samochodem połączone z postojem w korku przed samym Rio. W końcu długi weekend (2. Listopada jest wolny w Brazylii) nie jest instytucją znaną jedynie w Polsce. W czasie postoju catering zapewniają mieszkańcy pobliskich favel (zapewne).

Ze względu na ostatnie zamieszki, między innymi zestrzelony helikopter, miałem pewne obawy czy w ogóle tam jechać, ale 2 miesiące, które upłynęły bez plaży były silnym argumentem;) No i tak prawdę mówiąc mój szef, Rafael, jako Carioca (mieszkaniec Rio) przekonywał mnie, że nie ma się czego obawiać i poza wizytą w favelach (slumsach w Rio de Janeiro) śmiało można jechać.

Ostatecznie przyjechaliśmy do Rio późno wieczorem i tam spotkaliśmy się z Juanem, którego firma przeniosła w te okolice. Nasz hostel faktycznie okazał się być położony tak blisko jak nam mówiono, dwie uliczki od Copacabany! Dlatego też zaraz po śniadaniu i wyleczeniu porannego kaca już o 9 byliśmy na plaży:)






I wcale nie było tam pusto. Za to pogoda piękna, woda ciepła i dziewczyny w bikini, które tutaj jest wyjątkowo skąpe (dla zainteresowanych więcej zdjęć) Wcale to jednak nie oznacza, że Rio jest miastem wyłącznie pięknych dziewczyn. Stroje kąpielowe znikające między krągłościami możemy zobaczyć również tam gdzie ich oglądać wcale nie chcemy;)

Nasze przybycie zostało natychmiast zauważone przez jednego z lokalnych naganiaczy, którego mogę określić jako najlepszego sprzedawcę jakiego spotkałem. Chwilę potem siedzieliśmy już na Copacabanie popijając Caipirinhę:) Jak to określiła moja koleżanka, mimo plastikowego kubka, nie miała sobie równych (a mam już pewne porównanie;) I tu zgadzam się z nią całkowicie:)

Sama Copacabana to dzielnica jak na Rio bezpieczna, oddzielona od plaży ulicą, zaraz za którą znajdują się apartamenty. Jeżeli kiedyś miałbym się przeprowadzać, to właśnie tam;)

Idąc w kierunku Ipanemy, przyległej dzielnicy i kolejnej plaży można zauważyć mnóstwo biegających i ćwiczących na dostępnych na plaży "trzepakach". W Belo Horizonte jest całe mnóstwo siłowni, tutaj z tego co słyszę, jeszcze więcej. Po pobycie na plaży w Rio można nabrać naprawdę silnej motywacji do częstszego odwiedzania jednej z nich:)



Właściwie poza plażami w Rio nie ma wiele do zwiedzania. Jedyne dwa obiekty typowo turystyczne to Pão de Açúcar i Cristo Redentor. Pierwszy to taras widokowy zbudowany na szczytach dwóch wzgórz położonych na obrzeżach Rio. Można tam wjechać kolejką, i choć po raz kolejny bym się tam nie wybrał, a kolejka jest diabelnie droga, jest to jedna z (dwóch;) rzeczy, które zobaczyć trzeba. Stamtąd zresztą mamy widok na figurę Jezusa, który jest chyba najbardziej znanym symbolem Rio de Janeiro:



Niestety pogoda tego dnia była dość podła, ale pobyt na plaży podczas odbywającej się wtedy gejowskiej parady nie był żadną alternatywą;)
Po Pão de Açúcar odwiedziliśmy wzgórze z Cristo Redentor skąd po chwili przegonił nas deszcz. I jak się okazało, faktycznie nie było co robić w Rio gdy pada. To znaczy, nie ma jakichś szczególnych atrakcji, gdzie można by pójść zamiast plaży (lub też, co bardziej prawdopodobne, jeszcze ich nie widziałem). Oczywiście jest cała masa nocnych klubów w Lapa, jednej z dzielnic. Wieczorem ulice są pełne, jest wręcz tłoczno, zarówno przy klubach, gdzie kolejki potrafią osiągać kilkanaście metrów, jak i przy budach z Churrasco i Hot Dogami.

Pisząc o Rio nie sposób nie wspomnieć o jego mieszkańcach, Cariocas. Poza zupełnie innym akcentem, w którym pełno "sz", z którego zresztą śmieją się pozostali Brazylijczycy, są, choć myślałem, że to niemożliwe, jeszcze cieplejsi od Mineiros (mieszkańców Minas Gerais, w tym również BH). Wystarczyło, że weszliśmy do sklepu kupić spodnie i porozmawialiśmy 5 minut ze sprzedawczynią. Zaraz zaczęła nam opowiadać co trzeba w Rio zobaczyć, dokąd się wybrać, a na koniec ucałowała wszystkich na pożegnanie;)
Z drugiej strony, z tego co słyszę nikt nie lubi Cariocas, bo zadzierają nosa i uważają się za lepszych od pozostałych Brazylijczyków. Przyzwyczajony do tego, że w choć Polsce faktycznie istnieją jakieś różnice, ale w obecnym pokoleniu nie ma już tak silnej rywalizacji czy też niechęci pomiędzy miastami (tak przynajmniej mi się wydaje), początkowo niedowierzałem niechęci, odzwajemnionej zresztą, mieszkańców Minas Gerais do Cariocas. Wystarczyło jednak usiąść na plaży, by sprzedawca biszkoptów nie wiedząc, że Rafael jest z BH, rzucił jakiś uszczypliwy komentarz pod adresem Mineiros. Do transakcji nie doszło;)
Brazylia jest tak ogromna, a różnice tak znaczące, że spokojnie mogłoby to być kilka oddzielnych państw. Jednak wynikiem przypadku i braku poważniejszych wojen (w przeciwieństwie do krajów hiszpańskojęzycznych na kontynencie) stała się krajem ogromnych różnic, gdzie tym co tak naprawdę łączy jest język.

PS. Zapraszam również do galerii z Rio.

piątek, 9 października 2009

Burze tropikalne

O pogodzie najczęściej nie ma sensu pisać, bo to że pada albo że świeci słońce jest dość oczywiste. Jeżeli jednak wiatr przewraca drzewa w mieście, robi się już mała lokalna sensacja:



Jakiś czas temu pisałem o tym, że Belo Horizonte jest miastem planowanym, w którym albo wchodzi się pod górę, albo właśnie z niej schodzi. Niekiedy ulice pochylone są na oko nawet o 30 stopni. Chyba ktoś jednak nie wziął pod uwagę czym to skutkuje gdy przychodzi gwałtowna tropikalna burza:



Oczywiście poza niesamowicie wilgotnym powietrzem nic nie zapowiadało jej nadejścia. Ja w tym czasie miałem swoje lekcje portugalskiego, które z racji że na świeżym powietrzu, zostały brutalnie przerwane. Wiatr był tak silny, że zwisające rolety przewracały stoły. Brazylijczycy byli chyba nie mniej zdziwieni ode mnie, to tutaj normalnie się nie zdarza.



Chyba w poszukiwaniu dziennikarskiej sensacji pojawiają się pomysły, że burza została spowodowana zderzeniem ciepłego i zimnego powietrza (żadne odkrycie), z tym że to ciepłe miałoby się rzekomo nagromadzić pomiędzy zbyt ciasno postawionymi budynkami czy też pochodzić od rozgrzanego asfaltu...

PS. A tak przy okazji - wiecie, że na północy kraju deszcz pada codziennie z taką regularnością, że ludzie umawiają się na spotkania "przed deszczem" albo "po deszczu"?

środa, 7 października 2009

Co mnie wkurza

Jasiek zaproponował dzisiaj w komentarzu do poprzedniego posta abym napisał o tym co mi się tu NIE podoba. Myślałem, że z braku weny nic dzisiaj nie powstanie, ale mój dzisiajszy powrót do domu dał mi, niestety, temat do kolejnego posta.
  • Transport publiczny w Belo Horizonte. Nie będę ukrywał, jest po prostu tragiczny, a gdy dzisiaj podczas deszczu próbowałem bezskutecznie wsiąść do przepełnionego autobusu, na myśl przychodziło mi wiele innych określeń. Żeby nie zanudzać za bardzo, przedstawię to w skrócie:
    - Jak już pisałem, autobus składa się z części wejściowej i wyjściowej rozdzielonej bramką i cobradorem który zbiera haracz. Kretynizm całego rozwiązania polega na tym, że gdy autobus jest zapchany, Ci którzy są z przodu muszą przejść przez bramkę generując dodatkowy tłok. Dodatkowo postój autobusu na przystanku potrafi trwać nawet minutę, aż się wszyscy w nim przegramolą.
    - Rozkład jazdy - kto wymyślił, żeby w godzinach szczytu autobusy jeździły rzadziej niż wtedy gdy nikt ich nie potrzebuje?
    - Rozkład z częstotliwością kursów, a nie godziną przyjazdu. A co mi po takim rozkładzie jak mój autobus przyjeżdza co pół godziny?
    - Brak jakiegokolwiek biletu miesięcznego, za każdy przejazd trzeba płacić. Jak policzyłem, to wychodzi to średnio 3x drożej niż w Warszawie, zakładając że codziennie dwa razy przejedziemy się autobusem

  • Kierowcy, przed którymi trzeba uciekać też mnie wkurzają. Czemu muszę uciekać z przejścia dla pieszych? Do tego przejścia są jakoś tak sprytnie pomyślane, że wchodząc na nie, mam nadjeżdzające samochody za swoimi plecami, więc na wszelki wypadek trzeba uciekać.

  • Kontynuując, przejdę do mojego mieszkania, które na szczęście niedługo będę zmieniał. Na powitanie usłyszałem "Załóż buty, bo podłoga jest brudna". Wiele się w tej kwestii od tej pory nie zmieniło. Do tego pełno mrówek, które dobiorą się do każdego jedzenia. Co gorsza usłyszałem, że to podobno normalne, bo to klimat tropikalny. Jakoś w innych domach było chyba mniej tropikalnie w takim razie...

  • Biurokracja, której poświęcony był już jeden post. Tu wszystko trwa. Długo. Podobnie z tutajszym AIESEC-iem. Tu nie chodzi o to, że nie chcą pomóc. Chcą, ale czas reakcji potrafi doprowadzić do szału. Na wysłanie dokumentów do Polski czekałem chyba z miesiąc, podobne przejścia ma teraz Milena, inna praktykantka, która chce tu przyjechać.
Dużo to czy mało? Moim zdaniem, do wszystkiego poza mrówkami da się przyzwyczaić. Pozostałe na pewno nie miałoby wpływu na to czy w Brazylii zamieszkać, czy nie. Są jeszcze inne kwestie, o których do tej pory nie pisałem, jak np. bezpieczeństwo. Belo Horizonte to nie o wiele bardziej niebezpieczne Rio czy São Paulo. Tam naprawdę zdarzają się napady z bronią. Tu póki co nic się nie dzieje, ale dzielnic, które można określić jako "podejrzane" też nie brakuje.
Na tym chyba muszę skończyć, bo znowu zacznę pisać, że jednak mi się tu podoba;) Jeżeli będzie coś nowego, wkurzającego i godnego uwagi, na pewno znajdzie się tu o tym notka.

poniedziałek, 5 października 2009

Ouro Branco

Tydzień temu pisałem, że trafiliśmy na koncert samby. Wyciągnał mnie tam Juan, a jego z kolei kolega z pracy. Po jednym piwie i paru minutach rozmowy Riceli zaprosił nas na weekend do swojego domu w Ouro Branco. Myślałem, że to bardziej kurtuazja, niż zaproszenie, ale faktycznie o 9 rano w sobotę po nas przyjechał i w ten sposób weekend został zagospodarowany:) Tak wyglądają zaproszenia w Brazylii:D


Album Ouro Branco

W sumie trochę dziwnie zacząłem poznawanie Brazylii, jeszcze ani razu nie byłem na plaży, a to już drugie małe miasteczko, w którym życie toczy się mocno niespiesznie. Ouro Branco nie ma nawet 50 000 mieszkańców, ale o dziwo nie cierpi na syndrom Ciechanowa, tzn. masowej ucieczki wszystkich, którzy skończyli ogólniak.
Po przyjeździe poznaliśmy mamę Riceliego, która właśnie przygotowywała... tak, feijão e arroz. A chwilę później byliśmy już na churrasco u jego znajomych. Tym razem dla odmiany zrobili szaszłyki z kurzych serc. Długo ze sobą walczyłem, żeby tego spróbować, ale okazało się to całkiem niezłe, właściwie to nawet bardzo dobre.
Głównym powodem całego wyjazdu był powrót z zagranicy kumpla Riceliego, który właśnie wrócił z Gdańska po 3 miesiącach praktyki:) Całkiem ciekawie posłuchać obcokrajowca opowiadającego o własnym kraju. I to opowiadającego superpozytywnie:) Oczywiście jako, co by nie było, egzotyczny gość mógł liczyć na specjalne traktowanie w wielu przypadkach;)
Jak mówił, ze wszystkich krajów, które odwiedził, to u nas czuł się najlepiej i że pod wieloma względami Polska najbardziej przypominała mu Brazylię (czy to komplement?;) Za to w Niemczech podobało mu się najmniej i to tam doświadczył największej obojętności.
Tym co go pozytywnie zaskoczyło, to że wszyscy młodzi ludzie u nas mówią po angielsku (spróbujcie tego w Brazylii...). Ja akurat w to za bardzo nie wierzę, ale widać miał chłopak szczeście. Jak stwierdził, dopiero po powrocie zrozumiał, że to co się pije w Brazylii nie powinno nazywać się piwem;) I planuje do Polski wrócić, jak tylko się obroni! Nigdzie w Europie nie spotkał się z taką życzliwością i otwartością jak w Polsce. A ja nigdy nie widziałem nikogo tak pozytywnie zarażonego naszym krajem:)

Tak minęła impreza, a w niedzielę pojechaliśmy na górę zaraz obok Ouro Branco. Całość dało się przejechać samochodem, po drodze napotykając jakąś grupę religijną, źródło nadającej się do picia wody i kilka kopców termitów:) Ale przyznam, że jestem zaskoczony - wiele fajnych widoków, dużo zieleni, jakoś nie z tym kojarzyła mi się Brazylia przed przyjazdem.





Na koniec trafiliśmy na kolejne churrasco, połączone z obiadem, do rodziny dziewczyny Riceliego:) Moja kolejna obserwacja kulinarna: w Brazylii makaron albo ziemniaki z ryżem są jak najbardziej na miejscu.
Zaraz obok domu trwały przygotowania do Rodeo. Kowboje, a niekiedy i kowbojki, popijający piwo, kręcący się w okolicy zaimprowizowanego baru, byki pozamykane w zagrodzie oraz powoli, z braku innych zajęć w niedzielne popołudnie, zbierająca się publiczność. Jeżeli Ouro Branco to zaścianek, to to już była wieś pełną parą.



Niestety nie mogliśmy tam zostać, i wróciliśmy wieczorem do Belo Horizonte, ale jest to kolejna rzecz na liście do zobaczenia:)

poniedziałek, 28 września 2009

Belo Horizonte II

Weekend się kończy, podobnie jak ostatnio, wypełniony od piątku wieczorem do niedzieli. Odpocznę w pracy;) Wspomnę tylko, że trafiliśmy w kilka ciekawych miejsc - między innymi na imprezę Forro, jednego z brazylijskich tańców. Natychmiast mój współlokator Juan stwierdził, że mu się to nie podoba, bo to impreza dla plebsu. I po raz kolejny potwierdziło to brazylijskie różnice - dwa kluby naprzeciw siebie, wstęp do jednego za 10, a do drugiego za 90 reali. Oczywiście w tym droższym wszyscy odpicowani tak jak koleżanki na zdjęciach z przed tygodnia;) Tak czasami stwierdzam, że w tym co powiedział mój znajomy, Vittorio - "Trawnik sąsiada jest zawsze bardziej zielony" jest jednak sporo prawdy. Mnie taka plebskość i prawdziwość ciekawi, Juan ma jej serdecznie dosyć, zapewne dlatego, że ma ją na co dzień. Chce się wyrwać z Peru i zamieszkać w Brazylii na dłużej. Jak się okazuje największą obrazą dla niego jest powiedzieć, że jest podobny do indianina - co przy jego ciemnej karnacji niemalże samo się nasuwa. Czasami mam wrażenie, że stara się jak najbardziej, jak tylko się da, nie mieć z tym nic wspólnego. Znacie kawały o Polaku, Rusku i Niemcu? No to zmieńcie Polaka na Peruwiańczyka - który, jak nietrudno się domyślić, wypada w każdym porównaniu najmądrzej, a Ruska i Niemca na Boliwiańczyka i Chilijczyka. Z Boliwiańczyka można się pośmiać, bo jest jeszcze bardziej indiański niż Peruwiańczyk. Z Chilijczyka właściwie nie trzeba, bo to wróg śmiertelny;)
Nie muszę chyba mówić, że w ramach uwalniania się od tego co plebejskie, dziewczyna o indiańskich rysach twarzy w przypadku Juana odpada - Juan szuka w Brazylii blondynek, których w Peru nie ma;)
Zapewne właśnie uogólniłem Juana na całe Peru, ale po prostu ciekawe mi się wydało, że także tutaj Brazylijczycy nie lubią Argentyńczyków, Peruwiańczycy Chilijczyków i pewnie każda granica, jak wszędzie, rodzi kolejne animozje.
Wracając jednak do weekendu, trafiliśmy jeszcze na paru muzyków, którzy grali sambę w jednym z barów:


Poza tym, właśnie wróciłem z meczu Ateletico - Santo (3:1), to już trzeci w życiu mecz piłki nożnej;) Ale ponieważ tutaj prawie każdy pyta czy lubię futbol (toleruję;) i której drużynie kibicuję (Atletico lub Cruzeiro), musiałem sprawdzić jak wygląda brazylijski doping. A wygląda tak, że po zabraniu ze sobą aparatu bałem się go wyciągnąć;) Sprzedaż piwa na stadionie zabroniona, ale już zaraz przed stadionem niekoniecznie. Kibice Atletico nie usiedli przez cały mecz dopingując swoich. Znajomy brazylijczyk wpadł po mnie samochodem, bo jak powiedział jazda autobusem na stadion nie jest dobrym pomysłem...
Zgodnie z tytułem posta miałem zamiar napisać coś jeszcze o moim nowym miejscu. W Belo Horizonte teoretycznie powinno być łatwo wszystko znaleźć, bo jest miastem planowanym. Fajny jest na przykład pomysł ponazywania ulic tak jak stanów Brazylii, dodatkowo zachowując ich kolejność z północy na południe:


Zapewne orientację w terenie znacznie poprawiłaby znajomość mapy Brazylii i położenia poszczególnych stanów...


Jest to chyba jedyny element, w którym istnieje jakiś porządek w tym mieście. Pieszy na ulicy jest irytującą przeszkadzajką. W Warszawie kierowcy do najuprzejmiejszych nie należą, jednak wyraźne wejście na pasy prawie zawsze powoduje, że się zatrzymują. Tutaj pieszy na pasach ma takie same prawa jak wszędzie indziej, czyli żadne, a klakson jest używany znacznie częściej niż hamulec.
Do tego, jazda pod lekkim wpływem jest rzeczą zupełnie normalną. Niby oficjalnie zabronioną, ale nikt tego nie sprawdza. Więc nawet kierownica w jednej ręce, a browar w drugiej nie budzi jakiegoś szczególnego zdziwienia. Oczywiście jakieś zakazy picia pod chmurką w ogólnie nie istnieją.
Czerwone światło w nocy można spokojnie zignorować,jak mówi lokalny obyczaj.

Belo Horizonte oznacza piękny horyzont. Faktycznie, miasto otoczone jest górami, co w połączeniu z ciągłymi wzniesieniami i spadkami wygląda naprawdę ciekawie. Jest całkiem sporo parków i fajnie zaprojektowanych budynków, ale z drugiej strony sporo też betonowych bud - kilka z nich mam pod domem.

Jak widać potrafi być całkiem nowocześnie. Wiecie, że Google swoją siedzibę na Amerykę Łacińską zlokalizowało właśnie tutaj?


Tym co dla mnie jest dość zaskakujące, jest to, że o Belo Horizonte właściwie nikt nie słyszał. Z kolei mieszkańcy BH identyfikują się bardzo ze swoim stanem. Często słyszę, że czegoś trzeba spróbować, bo jest "Mineiro" - pochodzi z Minas Gerais. A gdy pojadą za granicę, po pierwszym pytaniu - skąd są - pada drugie: z Rio czy z São Paulo;)

wtorek, 22 września 2009

Belo Horizonte

Po raz kolejny będzie za mało zdjęć, bo jak zwyklę nie udało mi się obejść całego miasta z aparatem, głównie z powodu weekendu wypełnionego imprezami. Streszczając całość, w piątek wylądowaliśmy w klubie, który zrobił na mnie lepsze wrażenie niż każdy, w którym byłem w Polsce (fakt, że akurat nie jestem tutaj wielkim znawcą). Po imprezie, zgodnie z tutajszym zwyczajem wszyscy idą na Pastel, lokalny fastfood. Coś jakby nasze faworki, tylko większe i nadziewane np mięsem albo serem. W godzinach nocno-porannych ciężko znaleźć tam miejsce, szczególnie w Rey de Pastel, najbardziej znanym i obleganym:




W sobotę zaprosiły mnie i Juana na churrasco - takiego naszego grilla, koleżanki naszego buddego Rafy. Jak łatwo zorientować się po załączonym zdjęciu, nie sposób było nie przyjąć zaproszenia:P Impreza z 3 godzinnym poślizgiem zaczęła się o 16 i potrwała gdzieś do 2 rano. Lodowate piwo i drinki z maracuja, do tego grillowana wołowina, a to wszystko na tarasie z basenem jednego z wieżowców w BH. Może nie ma się czym zachwycać, ale czasami ze zdziwieniem stwierdzam, że tu naprawdę można dobrze żyć. Z drugiej strony różnice są też uderzające - to nie jest kontrast typu Ursynów-Praga.



W ramach odpoczynku wybraliśmy się z Juanem do Pampulhi, parku w Belo Horizonte. Jest tam jezioro, sztuczne jak cały park, które próbowaliśmy obejść.Po paru dobrych kilometrach stwierdziliśmy, że nie jesteśmy nawet w połowie, i z radością powitaliśmy autobus, który jeździ może raz na godzinę. Park jak park, trochę ładnych widoków i ciekawej, niespotykanej u nas rośliności czy zwierząt.


Jedną z atrakcji, czy może raczej "oryginalności" jest kościół São Francisco de Assis o futurystycznych kształtach, jeden z symboli chętnie umieszczanych na pocztówkach z Belo Horizonte:



Tak jak napisałem, jezioro w Pampluha jest całkowicie sztuczne, co przy 18km obwodu naprawdę robi wrażenie. Tym co jednak wydaje się naprawdę nietypowe, jest samo BH, które jest miastem planowanym (a przynajmniej spora jego część, dopóki nie rozrosło się ponad to co zaplanowano) W tym planowaniu miejski architekt chyba nieco się jednak zagalopował i uznał, że nie będzie się ograniczał do dwóch wymiarów. W ten sposób w Belo Horizonte albo wchodzimy pod górę albo z niej właśnie schodzimy. Faktycznie, widoki są ciekawe, jednak podejrzewam że wymiana klocków hamulcowych jest najczęściej przeprowadzaną naprawą.

Skoro już mowa o transporcie, to powiem tak: cieszmy się z tego jaki mamy i ile kosztuje w Warszawie :) W Belo Horizonte istnieje co prawda metro (też jedna linia) jednak jak na złość nie można nim dojechać do centrum. Rozkład jazdy na przystanku jest kompletną abstrakcją. Jedyne co działa nieźle to strona internetowa, gdzie można sprawdzić jak dojechać, przy założeniu, że nie wymaga to przesiadek. Właśnie usłyszałem, że w ramach ochrony środowiska i odkorkowania miasta, ktoś wpadł na pomysł podobny jak w Mieście Meksyk - zakaz używania samochodu danego dnia w zależności np. od numeru tablicy rejestracyjnej. Biorąc pod uwagę brak metra i nocnych autobusów, widzę tu spisek burmistrza i taksówkarzy;)

W Belo Horizonte, co mnie trochę martwiło przed przyjazdem, nie ma plaży. "Se não tem mar, vamos pro bar" - Jak nie ma plaży, idziemy do baru, zgodnie z lokalnym powiedzeniem. BH to miasto o największej na świecie liczbie barów na mieszkańca! Niekiedy barem nazywa się kilka platikowych stolików i krzeseł na podwórku, a czasami jest to zupełnie przyzwoity lokal. W każdym piwo jest lodowato zimne, chociaż biorąc pod uwagę tutajszy klimat (i dosyć podły smak piwa) jest to całkiem zrozumiałe. Do tego piwo donoszone jest po jednej czy dwóch butelkach, z których wszyscy po trochu nalewają, dzięki czemu jest ciągle zimne. Miałem pisać o mieście, a skończyłem na piwie... ale co tu zwiedzać jak po wyjściu z pracy jest już ciemno ;)

sobota, 19 września 2009

Praca w ETEG

Ciągle odwlekam opisanie Belo Horizonte, a to z dwóch powodów. Pierwszy jest taki, że ciągle mam za mało zdjęć by udokumentować relację (choć dorzuciłem kilka nowych) Drugi, ciągle nie widziałem w nim tego co najważniejsze. Być może w ten weekend uda mi się wreszcie wybrać z aparatem. Tymczasem napiszę parę słów o moim (formalnie przynajmniej;) powodzie przyjazdu do Brazylii.
Szczerze mówiąc, jak do tej pory mogę mówić tylko pozytywnie:) Jak już chyba pisałem, brazylijczycy, przynajmniej Ci w Belo Horizonte, są niesamowicie gościnni i przyjaźni. Podobnie w firmie, w której pracuję. To się naprawdę daje odczuć. To nie jest taka angielska, formalna uprzejmość i poprawność, za którą nic się nie kryje.
Wracając jednak do pracy, moje obawy co do sensowności rzeczy, które będę tu robił, szybko się rozwiały. Okazało się, że w Brazylii jest cywilizacja:) Sam system pracy jest nieco inny niż w Polsce, często jest ona przerywana aby przedyskutować jakiś niecierpiący zwłoki temat, niekoniecznie związany z pracą. Z drugiej strony, atmosfera w firmach programistycznych na całym świecie jest chyba podobna (no dobra, wiem, że to drugi kraj, w którym pracuję;) W każdym razie, płci pięknej jest jak na lekarstwo, a po godzinach kto chce, gra w Urban Terror. Ogólnie jednak, ku mojemu zdziwieniu, tutaj pracuje się więcej niż w Polsce! Być może jest to spowodowane wprowadzonym systemem rozliczania pracy (bardzo dokładnym) i wymogiem przepracowania 8 godzin, w które przerwa obiadowa nie jest wliczana. W ten sposób przychodząc o 9 wychodzę o 18, kiedy jest już zupełnie ciemno. Kolejne odniesienie do Meksyku: tam też pracuje się więcej niż u nas, urlopu jest mniej, a ciężka grypa nie jest absolutnie powodem wystawienia zwolnienia lekarskiego... ktoś chce się przeprowadzić?
Po tygodniu pracy miałem opowiedzieć trochę o Polsce wszystkim w firmie. Ponieważ praktyka to nowe doświadczenie i kulturalna wymiana (także dla firmy, która praktykanta przyjmuje), AIESEC promuje tego rodzaju wydarzenia, tak aby brazylijczycy też się o Polsce czegoś dowiedzieli. Ja zacząłem prezentację pytając co już o Polsce wiedzą... no coż, poza papieżem, absolutnie nic. Kompletnie nic im się z Polską nie kojarzyło. Trochę szkoda.


Po prezentacji, ekipa ETEG-u, a właściwie jej połowa.

Wczoraj AIESEC organizował spotkanie dla firm, w którym szef ETEG-u opowiadał o dotychczasowych praktykantach. Ciekawe dowiedzieć się, jak to wygląda z drugiej strony. Każda firma szuka dobrych pracowników, także przez takie praktyki. Jak powiedział, ludzie z Europy są ogólnie dobrze wykształceni, nasze uczelnie dają dobre podstawy i dlatego chętnie przyjmuje ich na praktyki. Ponieważ dodatkowo szuka ludzi, którzy mają już jakieś doświadczenie (ja musiałem napisać mały projekt w Javie), dostaje w ten sposób tanich pracowników, których nie trzeba wszystkiego uczyć;) Od strony atmosfery w firmie, jak stwierdził, przyjazd praktykanta jest pewną nowością, która sprawia, że wszyscy chętniej wychodzą razem na kawę, aby poznać nowoprzybyłego (potwierdzam:)
Niedługo pewnie przyzwyczaję się do nowej pracy, i to chyba szybciej niż później - w końcu programowanie to programowanie, jednak dobrze wiedzieć, że będzie to coś ciekawego, a do tego w fajnej atmosferze.

sobota, 12 września 2009

Brazylijska biurokracja

Bem-vindos ao Brasil - stwierdził mój szef gdy mu przedstawiłem moje wczorajsze przejścia z rejestracją jako obcokrajowiec w Brazylii. Niestety, ale nie wszystko jest tu jest tak piękne jak Brazylijskie plaże (i nie tylko plaże;).
Przybycie do Brazylii w celu innym niż turystyka potrafi być prawdziwą drogą przez mękę, która w moim przypadku jeszcze się nie skończyła. Otóż żeby tu pracować, należy najpierw postarać się o brazylijską wizę. Przyjemność taka kosztuje 60 dolarów i można ją w sumie bez większych problemów dostać w Warszawie po przedstawieniu odpowiednich dokumentów z Brazylii (w moim przypadku potwierdzenie z Brazylijskiej firmy). Następnie po przyjeździe należy się w ciągu 30 dni zarejestrować (tak jakbym już się nie zarejestrował na lotnisku). Wymaga to również wypełnienia paru papierów i odstania swojego w kolejce i naturalnie wniesienia kolejnych opłat. Zdziwiłby się jednak ten komu przyszłoby do głowy załatwić to po godzinach pracy, co to, to nie. Dział obcokrajowców pracuje od 8.30 do 16. Więc może w przerwie obiadowej? Też nie bardzo. Dział obcokrajowców ma przerwę od 12 do 13.30. Ostatecznie zostałem zarejestrowany wraz z odciskami palców. Aby otworzyć konto w banku muszę jeszcze dostać CPF, brazylijski numer numer identyfikacyjny, i jak podejrzewam również będzie trzeba za to zapłacić;)
Jak stwierdziła Ana Laura, moja koleżanka z Monterrey, biurokracja w Ameryce Łacińskiej jest problemem, którego do tej pory nikomu nie udało się rozwiązać. Bardziej ogólnie, istnieją tutaj zawody, których w Polsce nikt nie potrzebuje.
Gdy wracam do domu, nie mam kluczy do bramy głównej - to zadanie portero, który stoi przy bramie i otwiera tym których zna (uczciwie trzeba przeznać, że akurat on jest przydatny ze względów bezpieczeństwa).
Autobus jest obsługiwany przez dwie osoby - kierowcę oraz cobradora, który siedzi po środku i koło którego trzeba przejść i zapłacić za przejazd. Samo rozwiązanie jest dosyć kretyńskie, bo działa to mniej więcej jak jednokierunkowa bramka w supermarkecie, z tym, że jest ustawiona po środku autobusu. Tak więc w godzinach szczytu połowa autobusu zapłaciła za przejazd a połowa nie. Co więc gdy osoba która właśnie weszła chce niedługo wyjść? (a wsiadamy tylko przednim wejściem). No cóż, tylna część musi się jeszcze bardziej zgnieść, bo wszyscy przed bramką, którzy jeszcze nie zapłacili, muszą przejść przez bramkę i zapłacić (lub kombinować inaczej).
Podsumowując, moja fascynacja tym kontynentem jest wystawiona na ciężką próbę;)

PS. Być może ktoś zauważył, ale przybył nowy gadżet po prawej stronie. W końcu po namowach Cosmoza złamałem się i założyłem Twittera. Będę tam czasami wrzucał moje bardziej bieżące spostrzeżenia:)

wtorek, 8 września 2009

Itapecerica

Zaraz po przyjeździe do Belo Horizonte, po 10 godzinach w autobusie, wyszedł po mnie komitet powitalny:) Mój buddy Rafa (osoba mająca pomagać na początku pobytu) w towarzystwie dwóch koleżanek z AIESEC-u przyszli na dworzec i od razu zabrali mnie na powitalną imprezę. Miło przyjechać jak ktoś czeka, nawet jeżeli to standardowa procedura;) Litry zimnego jak lód piwa (i niech nikomu nie przychodzi do głowy wypić całej puszki samemu, dzielimy się wszystkim;) i Cachaçy. Kolejne osoby przychodzą i witają się tak, jakby się miesiące nie widzieli, a impreza trwa do 4 rano. Myślałem, że następnego dnia zobaczę swoje mieszkanie, ale nie udało się i to, bo zaraz po imprezie Rafa zaprosił mnie do swojej rodziny, do Itapecerica. Pojechaliśmy w 5 osób, oprócz mnie jeszcze mój współlokator Juan, peruwiańczyk, oraz kumpel i siostra Rafy.


Peruwiańsko-polsko-brazylijsko
Po trzech godzinach jazdy w brazylijskim stylu (częste zmiany pasów+siedzenie na ogonie) dojechaliśmy na miejsce. Przywitaliśmy się z rodzicami Rafy i od razu rozpoczęła się impreza:) Tata Rafy, Paulinho, z wyraźną frajdą spędzał czas z nami przy stole czy też grając w Wii później (tak, tu jest cywilizacja;)  Nie byłbym sobą gdybym nie wspomniał o brazylijskim jedzeniu. A zatem nie różni się ono jakoś specjalnie od tego co można zjeść u nas - można ale się nie je. Często widzę feijão,gotowaną fasolę podobną do meksykańskiego frijoles (tyle ze z nieco innej, jaśniejszej fasoli).  Do tego palmito czyli serca palmowe. A na deser na przyklad doce de leite. Często jednak jedzenie jest zupełnie normalne, powiedziałbym, że w Meksyku było bardziej egzotycznie. A przede wszystkim tańsze ;) Niestety, ale ceny w Brazylii często podobne są do polskich, a niekiedy wręcz ocierają się o szaleństwo (pół godziny internetu za prawie 8zł)


Centralny plac w Itapecerica

Tak się złożyło, że w sobotę Brazylia grała z Argentyną i wygrała 3-1. Paulinho, u którego gościliśmy był wielkim fanem, a po trzecim golu wyszedł na balkon uczcić zwycięstwo paroma donośnymi okrzykami. (zupełnie znaczenia nia miał tu fakt, że mecz leciał w drugim pokoju, a my jedliśmy długą kolację). Zaraz po golu wyciągnął flagę i tak oto zostałem fanem drużyny brazylijskiej:

Na koniec zapraszam do galerii, która będzie teraz aktualizowana równolegle z blogiem. Chciałbym również wprowadzić pewną poprawkę do wcześniejszej notki. Faktycznie to w Brazylii jest zima, która wczoraj wyglądała tak, że było 32 stopnie:)

Brazylia!

Po roku przerwy w prowadzeniu bloga znowu nadaję;)
Tym razem uciekając przed polską zimą trafiłem do Brazylii. A konkretniej o tu:


Wyświetl większą mapę
Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, posiedzę tu ok. 8 miesięcy z czego większość przepracuję w firmie ETEG jako praktykant.

Mam tylko nadzieję, że nie uznają tam, że Brazylia jest dla mnie wystarczającą atrakcją i nie trzeba mi dawać nic ciekawego do zrobienia;)

Gdy pisałem pierwszy wpis siedziałem w autobusie z Sao Paulo do Belo Horizonte, drugim już, bo żeby nie było za prosto, pierwszy zepsuł się w połowie drogi. Pierwsze wrażenie klimatyczne wypada dość marnie. Cały dzień pada, temperatury nienadzwyczajnie wysokie, ale chociaż dopiero zaczyna się wiosna i tak jest wszędzie zielono. Egzotyki wielkiej póki co nie ma, palmy i inne rośliny rosnące na ceglastoczerwonej ziemii nieco ratują sytuację, Samo Sao Paolo, w którym co prawda byłem przejazdem, do pieknych miast nie należy, no ale tutaj nie oczekiwałem zbyt wiele. Przejazd z lotniska na stację autobusową był okazją do podziwiania slumsów i wysypisk śmieci.

W oczekiwaniu na autobus z lotniska pogadałem jeszcze z dwoma brazylijczykami, którzy wracali z pracy w Europie, ponarzekali na kryzys w Hiszpanii i ostrzegali przed niebezpieczeństwami Sao Paulo. Przypomnieli też, że tutaj nikt nie mówi ani po angielsku ani po hiszpańsku, co dzisiajsza awaria autobusu i moje próby uzyskania jakichś informacji na skróty zdały się to potwierdzać;)

Poza tym powiedziałbym jest jakoś... europejsko;) Ludzie to faktycznie mieszkanka, od zupełnie białych, do zupełnie nie-białych;) Ale poza tym, podobnie jak w Meksyku klasa autobusów zdecydowania wyższa niż w Polsce (zapewne po części z powodu ogromnych odległości i braku pociągów). Zapewne nie będzie tu tyle przygód i egzotyki co rok temu, ale miejmy nadzieję, że będzie o czym pisać. A jak nie będzie, to powstanie blog kulinarny;)