niedziela, 19 grudnia 2010

Budapeszt

Wracając do Polski postanowiliśmy jeszcze dwa dni spędzić w Budapeszcie. Byliśmy tam już z Mateuszem dwa lata temu i wtedy też Budapeszt zrobił na nas dobre wrażenie. Dopiero teraz jednak zauważyłem jak ładne jest to miasto.

Od Budapeszt

Jak dla mnie wygrywa z przereklamowaną Pragą pod każdym względem: milsi ludzie, więcej do oglądania, lepsze jedzenie i do tego wszystko tańsze. Udało nam się wynająć mieszkanie dla 4 osób w samym centrum miasta za ok. 50 Euro za dobę. Świetny standard i możliwość wynajęcia dosłownie na jedną noc. Bardzo wygodne, standard hotelu, a cena jak za hostel.
Wracając do Węgrów w przeciwieństwie do Czechów naprawdę nas lubią, to się naprawdę da odczuć. Zupełnie nie rozumieliśmy za to, czemu wydaje im się, że mówienie powoli i wyraźnie w jakikolwiek sposób przybliża nas do porozumienia. Nie jest żadną nowością, że Węgierski jest kompletnie powalonym językiem i znajomość jakiegokolwiek innego ani odrobinę nie pomaga w jego zrozumieniu.

Co więc takiego ma Budapeszt? Jak dla mnie klimat! Niektóre miasta lubi się po prostu za klimat i jak dla mnie to jest właśnie to. Za to właśnie polubiłem też São Paulo, samo w sobie przerośnięte i brzydkie. Fajny klimat gorącej metropolii nad wybrzeżem oceanu miało też dla mnie Recife.


Podobno wszystko porównujemy do tego co znamy (bo i do czego innego?). Mi Budapeszt najbardziej ze wszystkiego przypominał Buenos Aires. Nie potrafię tego wyjaśnić, miał coś podobnego, podobne budynki, podobne zakątki, mnóstwo miejsc do odkrywania. Do tego dobre, choć na pewno nie tak tanie jak Argentyńskie wino.



Choć byliśmy tam tylko dwie noce, to wybraliśmy się z Mateuszem na piwo do dwóch różnych barów. Oba w centrum miasta, a mimo to oba w jakiś sposób alternatywne. Jeden z nich znajdował się np. wewnątrz kamiennicy i główny bar znajdował się pod gołym niebem. Może po prostu tak fajnie trafiliśmy dwa razy pod rząd.

A samo miasto - przez dwie godziny po wyjściu z wynajętego mieszkania chodziliśmy z głową ku górze. Mnóstwo pięknych kamienic, większość wspaniale odnowiona. Po prostu robi wrażenie, naprawdę jest co oglądać.








Z europejskich miast, które poznałem dwa są po prostu "cool": Berlin i Budapeszt. Do obu na pewno będę chciał kiedyś wrócić.

Zdjęcia z Budapesztu

niedziela, 12 grudnia 2010

Dubrovnik

Minęły prawie 3 miesiące od kiedy wróciłem do Polski. Czas mija niesamowicie szybko, właściwie nie wiem co się działo przez ten okres, no może poza wyjazdem do Chorwacji.
Oglądając śnieg za oknem fajnie spojrzeć jak było na wakacjach, tym bardziej, że zostało jeszcze kilka nieopisanych miejsc. To co prawda już nie to samo, co relacja na żywo, ale świadomość nieskończonego opisu nie dawała mi spokoju;)

Ostatnie co widzieliśmy w Chorwacji to Dubrovnik. Zupełnie inny klimat niż Trogir, o wiele bardziej turystyczny, zdecydowanie więcej niemieckich turystów, wyższe ceny i większa obojętność w stosunku do Polaków. Niestety sympatię można zmierzyć grubością portfela;)

Do Dubrovnika można dojechać na dwa sposoby: magistralą adriatycką i autostradą. Wybraliśmy to pierwsze, bo chociaż wolniej to ładniejsze widoki... Szczególnych atrakcji dostarcza przejazd nad przepaścią po prawej stronie i skalną ścianą po lewej. Z pewnością jest to droga dostarczająca emocji.


(Tu akurat zdjęcie z drogi powrotnej)


Główną atrakcją Dubrovnika jest ogromny pałac. Tak wielki, że wewnątrz istnieje oddzielne miasto. Jest fajnie, sporo do zwiedzania, ale bez wielkiego zachwytu.


Upał skutecznie znięchęcał do spędzania tam wiele czasu i jakoś nie zostało mi po tym wiele wspomnień, może poza papugami na głównym placu.

Od Dubrovnik

Jedna z nich błyskawicznie pożarła guzik od mojej czapki. Ciekawe czy jej zaszodził. Sam pałac to pełno wąskich uliczek, po których trzeba się albo wspinać albo schodzić.
Naprawdę spore wrażenie robią mury pałacu, z których można zobaczyć wspaniałe widoki wybrzeża jak i samego miasta:

Od Dubrovnik






Zdjęcia z Dubrovnika

Do spełnienia kronikarskiego obowiązku pozostał jeszcze opis Budapesztu, który po raz kolejny zrobił na mnie wspaniałe wrażenie.

PS. Ostatnio założyłem też drugiego bloga, w celach bardziej zawodowych, choć też hobbystycznych, w ten sposób oba powinny być naprzemiennie uzupełniane.

czwartek, 23 września 2010

Trogir

Po dwóch tygodniach pobytu w Polsce jeszcze raz udało mi się wyjechać. Tym razem do Chorwacji, z rodzicami i bratem, uciekać przed polskim deszczem i chłodem. Jesteśmy tu od kilku dni i choć nie jechałem z wielkimi oczekiwaniami, to Chorwacja naprawdę miło mnie zaskoczyła. Jest to pewnie jedno z najbardziej popularnych wśród Polaków miejsc turystycznych, zapewne ze względu na możliwą do pokonania samochodem odległość, ceny, ładną pogodę i całkiem podobny do polskiego język.

Od Trogir

Wyjechaliśmy w sobotę rano z Ciechanowa by na wieczór dojechać do granicy Słowacko-Węgierskiej, gdzie spędziliśmy noc. Pierwszy dzień to około 750 przejechanych kilometrów, dlatego też tym bardziej zdziwiliśmy się jak szybko dojechaliśmy kolejnego dnia na miejsce. Od Węgier autostrady zaczęły wreszcie zasługiwać na to miano i droga mijała znacznie szybciej. W Chorwacji jesteśmy za to pełni podziwu dla jakości dróg i sposobu jazdy tutajszych kierowców - jadąc 140-150 km/h właściwie nikogo nie wyprzedzaliśmy, była to prędkość zupełnie standardowa.

Przez większość drogi mieliśmy za to poważne obawy czy jest po co jechać. Jadąc na południe pogoda stawała coraz gorsza, a samochodowy termometr pokazywał jakieś 10 stopni co nie wróżyło zbyt dobrze planom spędzenia słonecznych wakacji. Sama droga jednak jest naprawdę ciekawa, pełna górskich widoków i tuneli wykutych w skałach. Po jakichś dwóch godzinach jazdy w deszczu wjechaliśmy do kolejnego, kilkukilometrowego tym razem tunelu. Wyjeżdżamy z drugiej strony - a tu kompletna zmiana! Od razu kilka stopni więcej, słońce i nie pada:)

Zatrzymaliśmy się w jednym z domów znajdujących się kilka kilometrów od Trogiru - ładnej miejscowości turystycznej położonej nad morzem. Przyjazd po sezonie ma tę zaletę, że bez problemu można znaleźć kwaterę w naprawdę przystępnej cenie (35 euro za jakby mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i łazienką) i do tego ładnym widokiem:





Sporym zaskoczeniem jest to, że mimo nie tak dużej odległości - jakieś 1500km od Warszawy i to nie w linii prostej, roślinność i klimat są zupełnie inne. Na drzewach u naszego gospodarza rosną sobie kiwi, na ulicach widać drzewka mandarynkowe czy granaty:


Oprócz tego jest to też rejon znany z uprawy winogron, więc obok Trogiru trafiliśmy na targ, na który przychodzili mniejsi i więksi producenci win:





Co się z tym wiąże to oczywiście dostępność taniego i dobrego wina, czy to w supermarketach czy w restauracjach gdzie zawsze możemy poprosić o domowe wino, które cenowo jest porównywalne z argentyńskim czyli po prostu niedrogie (choć nie wiem czy aż tak dobre).

Sam Trogir jest naprawdę uroczo położonym miasteczkiem o fajnej zabudowie i ciasnych uliczkach, po których jeździ pełno skuterów bo chyba tylko w ten sposób można się tu w miarę sprawnie poruszać.




Jednym z celów naszego wyjazdu było po prostu poleżenie na plaży. Pierwszą przeszkodą w przypadku Chorwacji jest jednak brak piasku. Drugą przeszkodą jeżowce i konieczność noszenia specjalnych gumowych butów podczas kąpieli. Tak więc chcąc sobie po prostu poplażować trzeba się zaopatrzeć w buty do kąpieli, klapki i karimatę bo nie ma co liczyć że znajdziemy jakąś wygodną pozycję na ręczniku rozłożonym na drobnych ostrych kamykach. Plus jest taki, że wyciągnięcie aparatu z plecaka nie oznacza zapaskudzenia go piaskiem, który wchodzi gdzie się tylko da.
Z drugiej strony plaże te mają też swój urok, są po prostu ładne choć surowe.




Jak do tej pory jestem pod dużym wrażeniem tego co zobaczyłem. Może i jest to jeden z najpopularniejszych celów turystycznych, ale bez wątpienia zasłużenie. Góry, które łączą się z morzem, przyjemny klimat (choć nie wyobrażam sobie pobytu tutaj w czasie sezonu, gdy dochodzi do 39 stopni), wszystko czyste i zadbane. Fajnie odkryć takie miejsce tak niedaleko:)

Zdjęcia z Trogiru

wtorek, 21 września 2010

Powrót do Polski

Tak jak pisałem, wróciłem już z Brazylii. Ostatnie dni w Kolumbii spędziłem razem z Moniką w Bogocie. Po raz drugi Bogota zrobiła na mnie dobre wrażenie. Co do jednego nie miałem wątpliwości - jest to miasto, w którym jest co robić.

Od Bogota

Oprócz wieczornych wyjść wybraliśmy się wszyscy razem na wzgórze Monserrate, na którym położony jest kościół i z którego mamy piękny widok na całą Bogotę.



Tam też spróbowaliśmy lokalnych specjałów. Jednym z nich była Chicha, czyli lekko sfermentowana kukurydziana papka.



Do produkcji naturalnej chichy używa się między innymi ludzkiej śliny, która rozpoczyna fermentację tego orzeźwiającego napoju. Chociaż ta była podobno zrobiona inaczej, to jakoś świadomość tego w jaki sposób mogła zostać wyprodukowana zaprzątała mi głowę podczas degustacji.

Innym przysmakiem był pieczony banan z serem i dżemem z guayaby:



Po zejściu z Monserrate wybraliśmy się pod pałac prezydencki zobaczyć zmianę warty i spowodowaną nią paradę wojska:


Tutaj muszę przyznać, że choć początkowo nie chciałem tam iść, to zrobiła ona na mnie spore wrażenie. Właściwie to nawet nie udało nam się tam wytrzymać do końca, bo godzinna parada połączona z odegraniem hymnu i powolnym, uroczystym składaniem flagi Kolumbii po pewnym czasie zaczęła nam się nieco dłużyć. Mimo to był to jeden z momentów, które miło mnie zaskoczyły, bo i nie spodziewałem niczego szczególnego po zmianie warty.

W Bogocie pożegnałem się z Moniką, Juanem Pablo i Juanem Sebastianem. Na lotnisko przyszła też Anita, sympatyczna brazylijka, z którą mieliśmy naprawdę fajny kontakt w Belo Horizonte. Teraz to ona przyjechała do Kolumbii na praktykę. To naprawdę coś fajnego spotkać kogoś znajomego tak daleko od miejsca, w którym się go poznało.

Z Kolumbii wróciłem do Belo Horizonte gdzie pożegnałem się jeszcze raz ze wszystkimi. Przyszli trzej znajomi z pracy, niektórzy znajomi z Aiesecu, i choć było bardzo fajnie, to bez całej ekipy, o której tu pisałem to jednak nie to samo. Kolejnego dnia pojechałem do Sao Paulo, gdzie spędziłem swój ostatni dzień w Brazylii. Przespałem się w hostelu, przeszedłem się Avenidą Paulista i przyszła pora łapać busa na lotnisko. Byłem ze trzy godziny przed lotem, bo jednak spóźnienie się na samolot (co do tej pory już raz mi się udało), skomplikowałoby mój powrót;)

Z bagażem nazbieranym przez rok czasu przepchnęłem się przez kolejkę, a tu się okazuje, że samolot jest tak pełny że nie wiedzą gdzie będę siedział. Dostałem najgorsze możliwe miejsce - zaraz na początku klasy ekonomicznej, tak że nie dało się wyprostować nóg, a ewentualne próby spania skutecznie niweczył podróżujący z tatą niemowlak francusko-brazylijskiego pochodzenia. Po jedenastu i pół godzinach lotu wylądowaliśmy w Zurychu, skąd zaraz wylatywał samolot do Warszawy. Trzeba przyznać, że Swiss ma to fajnie rozwiązane, bo przesiadki dla wszystkich pasażerów pokazują się zaraz przed lądowaniem na ekranach w samolocie.

Wylądowałem w Warszawie... no cóż, szok popowrotowy był;) Pierwszy, jakie to miasto jest małe, szczególnie w porównaniu z Sao Paulo. Jakie te drogi są dziurawe;) Jaka obsługa w banku jest niemiła (moja karta została zablokowana jak byłem w Brazylii). Mimo to po roku spotkałem się z rodziną, później ze znajomymi i właśnie oczywiście to było najmilszym momentem.

Wszyscy mówią, że adaptacja po powrocie jest jeszcze trudniejsza niż po wyjeździe. Ja czuję, że wróciłem tam gdzie byłem w Polsce. Właściwie nic się tu nie zmieniło. Mam tylko pełną głowę wspomnień z tego co zdarzyło się przez ten rok. Chyba nic mnie tu nie ominęło, więc nie żałuję, że mnie przez ten czas tu nie było. Blog z tego okresu jest tylko jakąś częścią tego co się działo, bo i nie o wszystkim się pisze na blogu;)

Po krótkim pobycie w Ciechanowie spędziłem tydzień w Warszawie i był to tydzień miło spędzony. Spotkałem się z dawno niewidzianymi znajomymi, zdążyłem jeszcze trzy razy przejść się pod pałac prezydencki zobaczyć nocne awantury (trochę ułatwiała to dogodna lokalizacja - zaraz obok Przekąsek Zakąsek;) Jakoś uświadomiłem sobie jak bardzo lubię to miasto, jak fajny jest Nowy Świat nocą, jak fajna jest nowo-stara warszawska starówka. Nie mam złego humoru po powrocie, jak niektórzy, z którymi rozmawiałem. Cieszę się, że tu jestem i dochodzę do wniosku, że Warszawa jest fajnym miejscem do mieszkania. Chociaż sam jeszcze nie wiem jak długo tu zostanę;)

Od Warszawa

środa, 8 września 2010

Santa Marta

Santa Marta nie powaliło nas na kolana. Właściwie to mamy kolejne muzeum Simona Bolivara, który w tym miejscu chory na gruźlicę dokonał swojego żywota. Nie wiem zresztą, może się nie znam, ale mam wrażenie, że jego lekarz nie życzył mu dobrze wysyłając go na wypoczynek właśnie tam gdzie panuje iście tropikalna temperatura i wilgotność.

Od Santa Marta

Simon Bolivar został uwieczniony w każdym Kolumbijskim mieście i jeżeli istnieje jakiś plac to jest wielce prawdopodobne, że jest to plac Bolivara.
Poza tym w mieście można przejść się plażą, chociaż daleko jej do tej znanej z Parku Tayrona:



W Santa Marcie rozstaliśmy się chwilowo z Alicją, Arturem i Martyną. Oni pojechali do Medellín, a ja zostałem jeden dzień dłużej żeby ponurkować. Z samego rana pojechałem do Taganga, małej wioski rybackiej położonej kilka kilometrów od Santa Marta.
A na miejscu niespodzianka, od razu mają aparat w wodoodpornej obudowie. Po wypłynięciu nastąpiła druga niespodzianka, zapomnieli go ze soba zabrać...
Tak więc pierwsze nurkowanie odbyło się bez aparatu, a wtedy właśnie było najwięcej ciekawych rzeczy pod wodą. Podczas przerwy aparat dowieźli, ale niestety za drugim razem to nie było już to samo.

Od Santa Marta




Po nurkowaniu posiedziałem jeszcze trochę na plaży, która choć nie powalała urokiem to była na tyle wolna od namolnych sprzedawców, że dało się na niej odpocząć.


Chyba nigdzie do tej pory nie miałem takiej alergii na sprzedawców plażowych. Lody, piwo, wisiorki, kapelusze, masaże oferowane przez bezzębne murzynki. I nie wystarczy powiedzieć "No, gracias". Będą stali jak wyrzut sumienia przed nami namolnie oferując swoje usługi. Jedyne co na nich działa to po prostu brak jakiejkolwiek reakcji. Nieprzyjemnie jest kogoś ostentacyjnie ignorować, ale nie zostawiają wielkiego wyboru.

Kolejnego dnia powróciłem do Bogoty i do tej pory czuję efekty gwałtownej zmiany klimatu z wilgotnego i gorącego na chłodny górski. Poza tym jestem już z powrotem w Polsce, ale na post podsumowujący przyjdzie jeszcze czas:)

wtorek, 24 sierpnia 2010

Chiva

Oglądając zdjęcia z Kolumbii ktoś mógł zwrócić uwagę na specyficzne kolorowe autobusy:

Od Medellin

To Chiva, jeden z symboli Kolumbii i Ekwadoru (choć są też w Paragwaju). Wcześniej używane jako środek transportu po najsłabiej rozwiniętych regionach, teraz urosły do rangi symbolu. Są to tak naprawdę szkolne autobusy ze Stanów Zjednoczonych, które kolorowo pomalowano i do których wstawiono drewniane ławki. Nie mają okien, bo i nie mają drzwi, więc wsiadamy przez miejsce gdzie powinny się znajdować:



Tu akurat zdjęcia z Feria de Flores, na której byłem 2 tygodnie temu w Medellin i o której napiszę niedługo. Ponieważ był to festiwal kwiatów, dlatego też tutaj Chiva przystrojona jest właśnie bukietami kwiatów.

Każda Chiva ma też swoje imię nadane przez kierowcę i wymalowane z przodu autobusu:



Z czasem ze środka transportu chivy przerodziły się w atrakcję turystyczną, w której organizowane są imprezy:

Od Cartagena

Będąc w Cartagenie pojechaliśmy nocną Chivą Rumberą (Chiva imprezowa). Polega to na tym, że jeździmy sobie nocą po mieście, popijamy rum i słuchamy muzyki wygrywanej przez zespół jadący razem z nami.

Kliknij aby obejrzeć filmik

Do tego wraz z upływem czasu i rumu pan animator podsuwa różne głupie pomysły, które dodatkowo są wspomaganą "presją grupy":

Kliknij aby obejrzeć filmik

Po przejeździe Chivą przez miasto dotarliśmy do ruin murów, na których można było potańczyć i zobaczyć pokaz tańców pochodzenia afrykańskiego:

Kliknij aby obejrzeć filmik


Kliknij aby obejrzeć filmik

Na koniec wylądowaliśmy w klubie położonym na plaży, w którym grana była salsa, merengue i vallenato. Może i wszystko było przygotowane dla turystów ale i tak było warto, impreza w autobusie się udała.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Parque Tayrona

Z Cartagena dotarliśmy do Santa Marty, kolejnego miasta położonego na wybrzeżu. O ile sama Santa Marta nie wzbudza szczególnego zachwytu to już położony obok niej Parque Tayrona jak najbardziej tak. Jest to wielki rezerwat przyrody położony na wybrzeżu, w którym znajdziemy tropikalny las a w nim dzikie zwierzęta oraz piękne karaibskie plaże. To chyba tu karaiby kolumbijskie zrobiły najlepsze wrażenie:

Od Parque Tayrona

Spacerując napotykamy zarówno ogromne plaże jak i małe zatoki z krystalicznie czystą wodą. Upał i wilgoć w parku powodują, że kąpiel przynosi ogromną ulgę.



Aby dostać się do plaż trzeba jednak przejść przez las. Tak jak mata atlantycka w Brazylii tak i ten las ma jednak niewiele wspólnego z naszymi lasami.



Pełno w nim mrówczych autostrad, po których mrówki noszą kawałki liści. Można się też natknąć na małą jadowitą (nie sprawdzaliśmy) żabkę:


Tu i ówdzie widać też wielkie stonogi:



Wychodząc z lasu w stronę plaży zmienia się krajobraz, roślinność staje się niższa i bardziej krzewiasta.


Wystarczy przejść ścieżką i już słychać szeleszczące pomiędzy liśćmi kolorowe jaszczurki:


Czuje się, że ten las żyje, ciągle słychać nawołujące się owady czy poruszające się zwierzęta. Im później, tym bardziej las zaczyna ożywać. Wracając z plaży przeszliśmy obok pola pełnego jam, z których co chwila wyłaniały się różnokolorowe kraby.


Wystarczyło jednak podejść nieco bliżej by zrobić zdjęcie i już krab znikał by po chwili znów wyglądać czy coś się zmieniło na powierzchni.

Do tej pory nasze zdania o Kolumbii są dość podzielone, uczciwie mówiąc nie wszystko w tym kraju działa idealnie, jak można było zresztą przeczytać w poprzednim poście. Jednak różnorodność występujących tu zwierząt jest zadziwiająca i nawet bez żadnego przygotowania i jakiejkolwiek wiedzy na ten temat, po prostu robi wrażenie.

Zdjęcia z Parque Tayrona

sobota, 21 sierpnia 2010

Cartagena

Z Guayaquil dotarliśmy do Cartageny. Cały przejazd zajął jednak naprawdę sporo czasu. Chyba w jakiś sposób mieliśmy też pecha, ale o tym za chwilę.
Z Guayaquil wzięliśmy autobus do Tulcán, przygranicznej miejscowości w Ekwadorze. Po ponad 12 godzinach drogi, wymęczeni nie tylko autobusem ale i zemstą Montezumy, która nas spokała po zjedzeniu ceviche (surowe owoce morza z limonką) i ekwadorskim McDonaldzie. Po przyjeździe do Tulcán przekroczyliśmy granicę skąd dostaliśmy się do Ipiales. Stamtąd złapaliśmy autobus do Cali. Jak się okazało nie zawsze warto oszczędzać na przejazdach, busik którym jechaliśmy dowiózł nas co prawda bardzo szybko, ale kierowca jechał przy tym jak wariat po górskich drogach. Jakieś osiem godzin drogi trzymając się siedzenia.

Po drodze próbowali nas jeszcze przy tym okraść, a właściwie pani siedząca za nami niepostrzeżenie wyciągneła kurtkę Alicji. Na szczęście Alicja zauważyła, że synek naszej współpasażerki bawił się szczoteczką do zębów zostawioną w kieszeni kurtki i w ten sposób udało się ustalić złodzieja. Parę krzyknięć Alicji, pani otwiera plecak i oto kurtka się znalazła.

Dojechaliśmy do Cali, poszliśmy na imprezę, ale tu niestety przeżyliśmy rozczarowanie - może trafiliśmy nie tam gdzie powinniśmy, ale impreza była dość drętwa i poziom salsy, z której miasto w końcu słynie nie był jakoś zadziwający. Dlatego bez żalu kolejnego dnia złapaliśmy samolot do Cartageny. A tu kolejna niespodzianka, po jeden raz już przełożonej godzinie wylotu przychodzimy na lotnisko i co? Samolot ma kolejne opóźnienie. Brak informacji o czymkolwiek, na lotnisku bajzel, ukrywający się przed wsciekłymi klientami personel. W końcu nad ranem, wymęczeni jak jasna cholera, przylatujemy do Cartageny. A kolejny dzień przynosi kolejne wieści, inny samolot tych samych linii rozbił się przy lądowaniu.

Jednak udało się, odwiedziliśmy Cartagenę, kolonialną dumę Kolumbii.

Od Cartagena


Cartagena ma rzeczywiście piękną starówkę, choć może w porównaniu z Brazylijskimi miastami kolonialnymi (np. Ouro Preto) nieco zaniedbaną. Sporo jest jednak uliczek, po których można pospacerować. Cała starówka jest przy tym otoczona murami obronnymi, na które można wejść by zobaczyć miasto z innej perspektywy:











Zaraz obok miasta znajduje się też fort obronny, który obronił Cartagenę przed atakiem Anglików.






Sam fort jest wart zobaczenia szczególnie ze względu na rozmiary i rozległą sieć tuneli łączących odległe części fortu.

Choć Cartagena może pochwalić się ładną starówką to niestety ładnych plaż w niej nie uświadczymy. Te które możemy znaleźć są po prostu zaśmiecone, dlatego też wybraliśmy sie na wycieczkę na Islas del Rosario (Wyspy Różańcowe), gdzie wreszcie od pobytu w Meksyku zobaczyłem karaibską plażę:



Zdjęcia z Cartageny