czwartek, 24 czerwca 2010

Buenos Aires 3

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od kupienia sobie szalików:) Temperaturę w Buenos podczas naszego pobytu można było określić jako w dość rześką.




Chwilę później ruszyliśmy na cmentarz Recoleta. Przyznam, że mimo, że jest on polecany przez każdy przewodnik, nie wzbudzał mojego zbytniego entuzjazmu. W końcu rzadko cmentarz sam w sobie jest turystyczną atrakcją, co najwyżej są nią historie związane z pochowanymi osobami. Tu jednak jest inaczej, cmentarz jest po prostu imponujący, piękno na nim pięknych rzeźb i alejek między kryptami.

Od Buenos Aires

To na nim także spoczywa Evita Perón, żona prezydenta Juana Peróna.

Jak wiadomo mamy teraz mistrzostwa świata. A Argentyna i Brazylia to pewnie dwa miejsca, których najbardziej widać futbolowe szaleństwo (na marginesie mamy w pracy 2 godziny wolnego na każdy mecz Brazylii,a dzisiaj w stołówce zobaczyłem rozkład jej funkcjonowania, albo raczej niefunkcjonowania na czas mistrzostw świata). Pomiędzy obydwoma krajami istnieje bardzo silna rywalizacja, co też Juan Sebastian y Mauricio postanowili sprawdzić osobiście biegnąc przez miasto z flagą Brazylii:) To tak jakby w czasie mistrzostw ktoś u nas biegał z flagą Niemiec;) Oczywiście osiągneli swój cel słysząc stek wyzwisk ("Boludo!") pod swoim adresem. Z drugiej strony byliśmy miło zaskoczeni (nie po raz pierwszy i ostatni zresztą) uprzejmością Argentyńczyków. Trafiliśmy do pierwszego lepszego baru z telewizorem, żeby obejrzeć mecz Brazylii. Wchodzimy z flagą do baru (no dobra, ja jej nawet nie trzymałem, bo nawet nie będę udawał, że mnie to jakoś mocno interesuje;) Zaraz też kelnerzy którzy siedzieli najbliżej ekranu ustępują nam miejsca. Siadamy, zamawiamy Quilmesa (argentyńskie piwo). Po chwili przynoszą nam przekąski. Po kolejnej chwili robią nam pyszne frytki z czosnkiem. Pytamy czemu, dlaczego to wszystko mamy za darmo. Odpowiadają: "My tacy jesteśmy". No i jak ich nie zareklamować teraz?;)



Wieczorem trafiliśmy do targu w dzielnicy San Telmo. Jak zwykle dzięki Juanowi i Mauricio, którzy zagadywali wszystkich wkoło poznaliśmy mnóstwo osób. Trafiliśmy między innymi do sklepu ze starociami, w którym można było znaleźć, coż... naprawdę wszystko. Płyty, butelki, zabawki, stare komplety kluczy, które nawet nie wiadomo czy coś otwierają. Cała kolekcja butelek Coca-coli z różnych krajów.



Butelki Quilmesa z limitowanej kolekcji i figurki piłkarzy reprezentacji Argentyny


Ogólnie trochę jak podróż w czasie;)

Nie lubię tego mówić, bo wydaje mi się to strasznie naciągane, ale czasami jest tak, że wszystko dzieje tak jakby miało się wydarzyć. Nas w tej podróży spotkało wiele dobrego. Wiele złego też zresztą, ale o tym napiszę kolejnym razem. Pisząc o dobrym, między całym mnóstwem osób, które poznaliśmy był hobbystyczny taksówkarz.
W czasie meczu Brazylii, zmieniliśmy w czasie jego połowy bar. Manu (brazylijka, z którą byliśmy w Buenos) chciała trafić tam gdzie jest pełno brazylijczyków. I tak trafiliśmy w Buenos Aires do baru (a raczej przed bar) gdzie była brazylijska impreza. To, że byliśmy we właściwym miejscu widać było zarówno po wchodzących i wychodzących kibicach ubranych w żółto-zielone koszulki, jak i bardziej niż przeciętna argentyńska urodziwych brazylijkach;)
Przed barem poznaliśmy właśnie naszego hobbystycznego taksówkarza. Właściwie to nawet nie wiedzieliśmy czy to nie jest jakiś przekręt, bo na pytanie ile będzie nas kosztowała przejażdżka do San Telmo nie był w stanie nam odpowiedzieć, bo jak twierdził na taksówce jeździ tylko czasami;) Ale zgodził się zabrać naszą piątkę, po drodze pokazywał miejsca warte odwiedzenia i ostrzegał przed niebezpieczeństwami w Buenos. A taksówkę ma bo nie musi płacić tyle podatków co za zwykły samochód;)
Tak więc wysiedliśmy w San Telmo gdzie trafiliśmy właśnie ta wspomniany już targ rupieci. A chwilę potem popijaliśmy argentyńskie wino i oglądaliśmy pokaz Tanga.



Dobiegła północ,a my już nieco sfatygowani trzecim winem zastanawiamy się jak wrócić do hostelu skoro wszędzie jest niebezpiecznie. To co, dzwonimy po naszego taksówkarza. Wstał o północy (pamiętajmy, że to taksówkarz hobbystyczny;), zawiózł nas do domu i jeszcze nie chciał wziąć od nas pieniędzy... trzeba było mu je wcisnąć. Kolejny miły człowiek na naszej drodze. Sęk w tym, że spotkaliśmy ich tylu, że jakoś nie chciało się wierzyć, że to przypadek;)

wtorek, 22 czerwca 2010

Buenos Aires 2

Chciałem pisać na bieżąco z Buenos Aires, ale działo się tyle, że nie było kiedy. Jesteśmy z powrotem w Belo Horizonte, po locie z Montevideo i nocnym autobusie z São Paulo, zmarznięci na kość, przyjechaliśmy z samego rana.
Ale wracając do opisu Buenos Aires, kolejny dzień zaczęlismy od stadionu River Plate, jednej z dwóch najbardziej znanych drużyn z Buenos. Ogólnie rzecz biorąc futbol nie wyzwala u mnie szczególnych emocji, ale niestety byłem w mniejszosci;)

Od Buenos Aires

Wkrótce potem wybraliśmy się na Empanady, jedne z najbardziej typowych argentyńskich przekąsek.



Najprościej możnaby je określić jako pieczone pierogi nadziewane np. mięsem czy kurczakiem. W smaku po prostu genialne, szczególnie jeżeli znajdziemy właściwe miejsce.

Zaraz potem trafilismy do Puerto Madero, jednej z dzielnic Buenos Aires położonej nad Río de la Plata.





Jak widać dzień był naprawdę pochmurny i deszczowy, ale mimo to warto było się tam przejść. W ramach akcji "raz się żyje" (którą od tej pory powtarzaliśmy codziennie;) musieliśmy pójść na argentyński stek w dobrej restauracji.


Do tej pory myślałem, że wołowina brazylijska jest niesamowicie miękka w porównaniu do naszej, ale nawet ona ustępuje miejsca argentyńskiej. Po raz kolejny przekonaliśmy się też jak późno się wychodzi do restauracji w Argentynie, o 7 wieczorem byliśmy tam prawie zupełnie sami. Innym przyjemnym zaskoczeniem są ceny, szczególnie po Brazylii. Zresztą, po pobycie w Brazylii wszystko wydaje się tanie. Kolacja (stek, frytki i wino) w bardzo dobrej restauracji w drogiej dzielnicy Buenos Aires kosztowała nas 90 peso (ok. 75 złotych) za osobę. Wiele razy potem jeszcze chodziliśmy na wino, którego cena w lokalu zaczynała się już od 30zł za butelkę. W Argentynie po prostu nie opłaca się pić piwa!;)

Wieczór zakończyliśmy spacerując po mieście, po miejscach, które odwiedziliśmy już wcześniej. Zarówno Puerto Madero jak i Casa Rosada nocą mają swój urok.




poniedziałek, 14 czerwca 2010

Buenos Aires

Jesteśmy w Buenos Aires, udało się! Po 24 godzinach podróży, podczas której wydawało nam się, że zamiast kilku dni w Argentynie, przyjdzie nam spędzić urlopy w Sao Paulo, jesteśmy. Jak zwykle nie obyło się bez przygód, tym razem prawie spóźniliśmy się na samolot z Sao Paulo do Buenos Aires. Udało nam się znaleźć tanie loty na tej trasie, ale to oznaczało, że trzeba było najpierw dojechać do miejsca wylotu. I oczywiście o ile wcześniej autobusy jeździły zgodnie z rozkładem, to nasz stanął w korku wyjeżdzając z Belo Horizonte. Po 2 godzinach stresu nie było wyjścia, z pomocą szefa Moniki udało nam się przebookować bilety na późniejszą godzinę. I tak rano przyjechaliśmy do Sao Paulo, skąd po południu (zamiast rano) polecieliśmy do Buenos Aires.

Od Buenos Aires

Na tym kłopoty się nie skończyły, bo o ile w Brazylii nie było sposobu żeby kupić argentyńskie peso, tak w Argentynie reale kupowane były po iście złodziejskim kursie. Ale cóż, wyjścia nie było, bo to sobota wieczór, więc robimy wymianę na lotnisku.
Po chwili pojechaliśmy do hostelu, ale zaraz, co się stało, wylądowaliśmy w Europie? Wiem, że powtarzam to co można wyczytać w każdym przewodniku, ale tu naprawdę jest europejsko! Spędziliśmy tu dopiero jeden dzień, ale to wystarczy, żeby zobaczyć różnicę między Brazylią i Argentyną.
Po przyjeździe wygłodniali poszliśmy na pizzę niedaleko hostelu.



To co mnie zdziwiło najbardziej:
- nigdy nie jadłem pizzy po północy (widząc gości przychodzących po pierwszej w nocy)
- zawsze byłem w stanie zjeść co najmniej jej połowę
Zdecydowanie nie doceniliśmy argentyńskiej pizzy, ale poza tym, że była jedną z najlepszych jakie kiedykolwiek jadłem to była po prostu tak niesamowicie sycąca, że wygłodniali po 10 godzinach z wielkim trudem zjedliśmy 2 i pół kawałka.
Kolejny dzień minął nam na odsypianiu podróży i odwiedzeniu najbardziej turystycznej dzielnicy Buenos Aires - La Boca:


Czy to ważne... moment był po prostu niesamowity. Usiedliśmy na zewnątrz jednej z restauracji gdzie zobaczyliśmy zespół grający tango, zamówiliśmy argentyńską wołowinę i wino. Usiedliśmy słuchając rytmu tanga wygrywanego na akordeonie i kontrabasie. Po chwili też pojawili się tancerze:



Wszystko razem wzięte ciężko będzie zapomnieć.

Chyba każdy kraj ma jakieś swoje dziwactwa. Nie inaczej jest tutaj. Tak oto wyglądają argentyńskie monety:

Od Buenos Aires

To co jest najbardziej niesamowite to jak trudno je zdobyć! Rozmienienie banknotu na monety graniczy z cudem. A bez monet nie ma mowy o jeździe autobusem, bo tylko monety akceptują autobusowe automaty. Walka o argentyńskie monety przypomina podchody, podczas których trzeba odpowiednio zapłacić, żeby odpowiednio dostać resztę. Kiedy już się dostanie monety trzeba uważać, żeby nimi nie płacić. A wszystko dlatego, że są one więcej warte niż ich nominał więc sporo monet zostało przetopionych i spożytkowanych w inny sposób;) Wariactwo, właściwie całkiem zabawne dopóki ich nie brakuje, żeby skorzystać z autobusu;)

Zdjęcia z Buenos Aires

środa, 9 czerwca 2010

Brazylia w miesiąc

Minęło już sporo czasu od powrotu z podróży po Brazylii, ale pomyślałem, że żeby ją jakoś podsumować, pokażę na mapie trasę, którą przejechaliśmy:


Pierwszy fragment to lot na północ z Belo Horizonte do São Luis. Wyłączając przesiadki były to jakieś 4 godziny lotu. Nietrudno zauważyć, że gdyby chcieć dotrzeć do najbardziej odległych punktów Brazylii byłoby to 6-7 godzin. Samo São Luis w jakiś sposób mnie zaskoczyło, jako miasto wyjątkowo spokojne, wręcz ospałe. Może wynika to z wszechobecnego Reggae;)
Północ Brazylii (na zachód od São Luis) to zupełnie inny świat. Wioski połączone drogami, po których przemieszczać mogą się tylko samochody z napędem na 4 koła. Język, niby portugalski, ale zdażało mi się słuchać dwugodzinnej rozmowy w samochodzie, podczas której nie zrozumiałem ani jednego słowa. Znajomi Brazylijczycy mówią, że też niewiele rozumieją gdy rozmawiają dwie osoby z północy. Pierwszy czerwony fragment pokonaliśmy ciężarówkami 4x4, jeepami i autobusami. Odległość niby niewielka, ok. 600 km, ale pokonanie jej zajęło nam kilka dni (także dlatego, że nie chcieliśmy się spieszyć). Miejsca, w których spaliśmy obejmowały zarówno niezwykle klimatyczny hotel bez okien, w którym pobyt uprzyjemniała migająca żarówka i stukający wentylator (są takie chwile w których nawet nie chce się wyciągać aparatu, żeby robić zdjęcia temu co się widziało) jak również bardzo miłą gospodę w Jericoacoara, której właściciel objechał kawał świata i miał wiele do opowiedzenia. Będąc na północy spróbowaliśmy też Tapioci, placków z mąki z manioku przypominających naleśniki, Acarajé czy Moquecy.
Przejeżdzając przez małe wioski dotarliśmy do Jericoacoara, małej, prawie odciętej od świata miejscowości z piękną, położoną zaraz przy wydmach plażą. Naszym celem było przejechanie z São Luis do Fortalezy, ale oboje z Mileną byliśmy nią mocno zawiedzeni. Przyjechalimy w niedzielę i jak się okazało zupełnie nie było tam co robić. Wszystko pozamykane, ani jednej otwartej restauracji, miasto praktycznie wymarłe. Dlatego też nawet nie kwapiłem się, żeby o Fortalezie cokolwiek pisać, bo i miasto było dość brzydkie i plaże nieszczególne.
W Fortalezie pożegnaliśmy się z Mileną, a ja poleciałem do Recife. Spędziłem tam 5 zamiast 2-3 dni, jak planowałem, trochę ze względu na miasto, trochę ze względu na poznane w hostelu towarzystwo. Samo miasto było nieźle rozwinięte, zresztą historycznie było jedyną założoną przez Portugalczyków osadą, oprócz São Paulo, która się dobrze rozwinęła.
Stamtąd też wybraliśmy się na jeden dzień do Porto de Galinhias, gdzie można zobaczyć naturalne "baseny", powstałe w rafie koralowej i w których podczas odpływu można oglądać uwięzione ryby. Zaraz obok było też miejsce tarła koników morskich, które po chwilowym pobycie w słoiku zostały wypuszczone.
Z Recife trafiłem do Maceió - jakieś 4h autobusem na południe. Czy było tam jakoś szczególnie co oglądać, tu akurat mi się nie wydaje, ale jedno robiło po prostu niesamowite wrażenie - kolor tamtejszej wody. Ogólnie miasto miało po prostu przyjemny, trochę wakacyjny klimat, sprzedawcy kokosów na plaży byli chyba najbardziej ożywieni ze wszystkich do tej pory, ale ponieważ byłem tam sam to i plaża jakąś wielką frajdą nie była. Dlatego bez większego żalu po jednym dniu pojechałem do Salvadoru. Tak jak pisałem, chyba nigdzie do tej pory nie przyjechałem tak uważając na kieszenie (Tu zresztą zauważyłem, że jeżeli coś zdarzyło mi się zgubić albo stracić to właśnie tam, gdzie wszystko wyglądało całkiem bezpiecznie;) Salvador jest niesamowity, jest niebezpieczny, ale też pełen atrakcji. Z jednej strony piękne stare miasto (i podobno dobre imprezy, ale tu po całym dniu łażenia średnio miałem na nie ochotę), a z drugiej wszechobecni żebracy i handlarze narkotyków. I do tego ciężej niż na południu Brazylii wmieszać się w tłum. Jeden bardzo intensywnie spędzony dzień, choć to zdecydowanie zbyt mało, dał jakieś pojęcie o Salvadorze (tylko jeden, bo nie wiedziałem czy warto tam jechać gdy starówka była pozalewana).
Prawie spóźniłem się na samolot do Rio bo autobus na lotnisko zmienił trasę i przejechał przez jakąś wioskę z biegającymi po ulicach kurami, zupełnie nie po drodze. Niektórzy w autobusie byli równie zaskoczeni jak ja. Zaraz po przyjeździe wybiegłem z autobusu biegnąc w japonkach pod górę z plecakiem bo według moich kalkulacji miałem jakieś 5 minut do końca check-inu. A tu niespodzianka, na loty krajowe trzeba być tylko pół godziny przed czasem, co za ulga:)
Tak się jakoś złożyło, że latając po Brazylii leciałem z TAM (narodowy przewoźnik Brazylijski o ile się nie mylę), GOL (takie jakby tanie linie) i Azul (też tanie linie, ale właśnie wchodzą na brazylijski rynek lotniczy). I to właśnie Azul był najlepszy, ciastka i chipsy na pokładzie były nielimitowane;) Siedziałem koło jakichś dzieciaków, którzy przez cały lot naciskali przycisk, przywoływali obsługę i zamawiali więcej;)
Wylądowałem w Rio, gdzie spędziliśmy kilka wspaniałych dni razem z pozostałymi trainees. Było naprawdę super, wiele fajnych chwil, jak koncert Bossanova na plaży Ipanema czy wieczór na Copacabanie z workiem lodu i cachaçy ze stacji benzynowej;) I tym razem Rio znowu było niesamowicie upalne, wręcz nie dało się zasnąć bez włączonego wentylatora (a włączony tak stukał, że też się nie dało).
Z upałów przenieśliśmy się do zimnego Foz do Iguaçu. W drodze z lotniska do hostelu wszystko wydało się jakby bardziej znajome, przyroda i klimat było nieco bardziej podobne do polskiego, choć to ciągle strefa subtropikalna. Ja tam czułem się jak podczas wczesnej polskiej wiosny. Prawdę mówiąc planując podróż zastanawiałem się czy tu w ogóle jechać. Nie jestem wielkim fanem wodospadów, widziałem już Niagarę więc jakoś niespecjalnie mnie tam ciągneło. Ale widzieć na zdjęciach i na żywo to dwie różne rzeczy, i tak, Foz do Iguaçu, huk spadających mas wody i widok Garganta do Diablo, wodospadu w kształcie przypominającego podkowę, w której aż się gotuje, robią ogromne wrażenie. Jak dla mnie numer dwa Brazylii, bo numerem jeden pozostają Lençóis Maranhenses.
Zaraz obok miasteczka Foz do Iguaçu, leży paragwajskie miasto Ciudad del Este. Szczerze mówiąc wcale nie chciałem tam jechać i gdyby nie Milena wogóle byśmy się tam nie wybrali. Ale argument, że za granicą musi być inaczej tym razem okazał się słuszny. Było, paragwajski bajzel był nieporównywalny z czymkowiek co widzieliśmy;)
Podróż zakończyliśmy w Kurytybie, chyba najbardziej europejskim mieście Brazylii - wszędzie superczysto, świetny transport publiczny i naprawdę chłodny klimat ze względu na wysokość na jakiej położone jest miasto.

Czy warto było? Pewnie, że tak. Przychodzi mi do głowy jednak kilka spostrzeżeń. Po pierwsze, łatwo tu ulec wrażeniu, że w Brazylii jest podobnie jak w Europie. Jedzenie niby jakoś podobne, ludzie, w końcu ogromna część Brazyliczyków ma Europejskie korzenie. Różnice nie rzucają się tak bardzo w oczy, trzeba ich czasami poszukać. I tak na północy Brazylii mieszkańcy są zdecydowanie bardziej wymieszani. Owoce, których możemy spróbować nawet nie mają nazwy w języku polskim. Podobnie potrawy, niby fasola z ryżem to żadna egzotyka, ale w każdym miejscu znajdziemy coś czego próżno szukać poza Brazylią. Podobnie kultura, jak chociażby to co się dzieje na brazylijskich imprezach dość daleko odbiega od tego do czego byłem przyzwyczajony;) To wszystko jednak wcale nie jest takie łatwe do zaobserwowawnia jeżeli jest się tu przejazdem, te rzeczy nie uderzają z taką siłą jak egzotyka Meksyku. Moim zdaniem Brazylia jest ciekawa, ale wymaga więcej wysiłku, żeby ją poznać, zarówno ze względu na odległości, ceny i czasami złudne powierzchowne podobieństwo (któremu uległem na początku pobytu).