czwartek, 27 maja 2010

Kilka zdjęć z Belo Horizonte

Dzisiaj będzie taki post o wszystkim i o niczym;) Czyli o tym co widzę właściwie codziennie idąc do pracy.



Każdy poranek to wspinaczka... Belo Horizonte powinno być najzdrowszym miastem Brazylii. Do tej pory widziałem tu jeden rower, ale jakbym miał podjeżdzać pod takie góry to bym też swojego z szafy nie wyciągał.



Śniadanie w jeżdzącej budce z hotdogami do najzdrowszych nie należy. Hotdog z pomidorem, kukurydzą, rodzynkami, czipsami i słodkimi galaretkami.



A tu moje ulubione miejsce. Rei do Pastel III. Już mnie tam nawet znali w pewnym momencie, ale zmieniła się obsługa. Śniadanie pod tytułem brak czegokolwiek w lodówce:


Czyli Joelho de Moça (kolano dziewczyny, kto to wymyślił?), ciepła bułka wypełniona szynką i serem. Do tego szklanka mleka z kakao, bardzo popularnego tutaj.



Widoki na moim osiedlu wieczorem, muszę przyznać, że naprawdę dobrze trafiłem. Nie dość, że wszędzie blisko, to bezpieczna okolica. Tylko te przeklęte góry.







Wreszcie widok z balkonu, Lagoa de Santa Lucía. Jezioro zaraz obok jednej z najlepszych dzielnic BH. A obok jeziora favela.



Na koniec Praça do Papa, plac który zyskał tą nazwę po przyjeździe papieża do Belo Horizonte.



Od Belo Horizonte
Panorama Belo Horizonte, widok z tarasu widokowego ponad Praça do Papa.

wtorek, 18 maja 2010

Czemu Brazylia jest taka droga?

Od kiedy przyjechałem do Brazylii zadaję sobie jedno pytanie. Czemu w kraju w którym minimalna płaca wynosi około 500 Reali (jakieś 800 Złotych) przejazd autobusem kosztuje 2,30 Reala. Czemu tygodnik typu Newsweek czy Wprost kosztuje 10 Reali (16 Złotych)? Czemu wreszcie karton soku pomarańczowego kosztuje 4 Reale, jeżeli pomarańczy Brazylia ma pod dostatkiem? I kto na to wszystko może sobie pozwolić?

Pewnie jest wiele powodów tak wysokich cen, między innymi jedne z najwyższych na świecie podatki. Nie mam zresztą jakichkolwiek podstaw ekonomicznych, żeby przeprowadzić tu jakąś sensowną analizę. Jest jednak jeden powód, który z całą pewnością ma wpływ na postawione na głowie ceny: durne, nikomu niepotrzebne zawody. A ponieważ jak wiadomo nie ma darmowych obiadów, pensje wykonujących je osób muszą być wliczone w ceny produktów. Żeby dać jakieś wyobrażenie o nieefektywności opiszę kilka rzeczy, dla Brazylijczyków oczywistych, które zadziwiają obcokrajowców.

Księgarnia. Chcemy kupić książkę, nic prostszego. Wybieramy książkę z półki, ale zaraz podchodzi do nas asystent. Jego rola po wybraniu przez nas książki sprowadza się do wręczenia nam karteczki ze swoim imieniem (chyba, żeby udowodnić, że pracował) z którą udajemy się do okienka. Zapłacić? Nic z tych rzeczy. W okienku pani zabiera nam książkę i drukuje nam kwitek. Z tym kwitkiem idziemy do okienka numer dwa, przed którym naturalnie czeka nas kolejna kolejka. W okienku płacimy po czym przechodzimy do ostatniego stanowiska, w którym możemy odebrać naszą ciężko zakupioną (i wyczekaną) książkę. Ile osób było zaangażowanych w obsłużenie jednego klienta? Cztery... uhh.

Klub/dyskoteka. Idziemy na imprezę, przed klubem naturalnie mamy kolejkę, w której niektórzy cierpliwie czekają przez dwie godziny. Zaraz po wejściu spisywane są wszystkie nasze dane ( = kolejka, bo przecież to trwa). Dostajemy też kartonik, na którym zaznaczane jest wszystko co zamówimy. Nigdy nie płacimy od razu. Zbliża się koniec imprezy i wszyscy chcą wyjść, ale ale... mamy kolejną kolejkę, tym razem wszyscy czekają, żeby zapłacić. Warto zaznaczyć, że zgubienie kartonika potrafi kosztować nawet 500 Reali, bo przecież istnieje ryzyko, że osuszyliśmy pół baru a kartonik schowaliśmy. A nie prościej zapłacić od razu...?

Supermarket. Osoba pakująca nasze zakupy. W Polsce potrafi to zrobić sprzedawczyni albo kasa jest tak skonstruowana, że zakupy pakują się same dzięki specjalnej taśmie. Tutaj, jak do wszystkiego, najlepiej jest zaangażować kolejną osobę. Obsługa w supermarketach jest zresztą tak wolna, że samo to wymaga zatrudnienia kolejnych osób (kasjerka przesuwająca produkty nad czytnikiem kodów kreskowych w takim tempie, że ma się ochotę samemu siąść na kasie i się obsłużyć).

Autobus. Pisałem już, że obsługa miejskiego autobusu wymaga dwóch osób, kierowcy i cobradora do zbierania pieniędzy. Autokar jadący z miasta do miasta potrafi potrzebować trzech osób: dwóch kierowców i osoby sprzedającej kanapki. Fakt, że dwie z trzech osób nudzą się przez większość czasu nikomu nie przeszkadza, w końcu doliczy się do ceny biletu.

Winda. Jeżeli jest winda to jest i windowy. Ja w Polsce widziałem do tej pory jednego w Pałacu Kultury. Może to i jakoś fajniej powiedzieć gdzie chce się jechać niż samemu nacisnąć przycisk.

Parking. Tutaj może nie będę tego nazywał zawodem, bo jest to najzwyklejsze w świecie złodziejstwo i szantaż. Wystarczy zaparkować wieczorem samochód gdzieś w centrum, a zaraz podchodzi nieoficjalny parkingowy, który wspaniałomyślnie nam go popilnuje. Nie chcemy, żeby pilnował, aj nie warto, w tej okolicy ktoś może nam go porysować...

Cóż, przejście przez każdą z tych sytuacji zadziwia mnie, bo widzę, że można coś zrobić szybciej i taniej. To co u nas jest kwestią zdrowego rozsądku tutaj wydaje się nie zawsze funkcjonować;) Ale pewnie obcokrajowcy w Polsce dostrzegają podobne bezsensy, których ja nawet nie jestem w stanie zauważyć. A może znacie opowieści osób, które do nas przyjeżdzają i nie mogą się czemuś nadziwić?

niedziela, 16 maja 2010

Powrót do BH

Minęły już dwa tygodnie od powrótu z Kurytyby, a jednocześnie do brazylijskiej rzeczywistości. Wiadomo że po miesiącu podróży, gdzie każdego dnia dzieje się coś nowego, powrót do pracy jest w najlepszym wypadku wydarzeniem mało ekscytującym. Dodatkowo miesiąc spędzony głównie w gorących stanach Brazylii spotęgował zdziwienie temperaturą zastaną w Belo Horizonte.
Tak, tu może być zimno. Moje mieszkanie, w którym, jak w wielu innych zresztą, do tej pory cieszyłem się ogromnymi oknami i szklaną ścianą oddzielającą taras, także teraz okazuje się zaskakująco przewiewne. Oznacza to, że w chłodne wieczory trzeba wyciągać ciepłe ubrania z szaf, bo żadne z mieszkań nie jest tu ogrzewane. Tutaj mógłbym sobie też trochę ponarzekać na pewien denerwujący mnie szczegół. Na północy Brazylii jest tak gorąco, że często prysznice nie są nawet ogrzewane, i nawet rano zupełnie mi to nie przeszkadzało. Na południu jest na tyle zimno, że prysznice są takie jak u nas (zimna i ciepła woda do woli). W Belo Horizonte mamy wkurzające rozwiązanie pośrednie. Prysznic połączony jest z ogrzewaniem wody, co oznacza mniej więcej tyle, że możemy mieć albo dużo wody zimnej albo mało ciepłej. Oczywiście nie ma nic przyjemniejszego niż zimny prysznic po zimnej nocy.
Tak więc mamy brazylijską jesień, która od lata różni się tylko niższymi temperaturami. Ale i tak widok brazylijczyków poubieranych w grube kurtki i kozaki jest dosyć zabawny:) Jest chłodno, ale nie aż tak.

Tak się jakoś ostatnio złożyło, że w ciągu dwóch tygodni zostałem trzy razy zaproszony na obiad czy kolację do brazylijskiej rodziny. Za każdym razem do innej. Zaraz po powrocie z Kurytyby, wszyscy (tzn. obcokrajowcy) zostaliśmy zaproszeni przez naszą "Profesorę", dziewczynę, która nas uczy portugalskiego. Tydzień później zaprosiła mnie Maria Antonieta, u której spędziłem święta Bożego Narodzenia. W czwartek trafiłem na kolację do rodziny, u której mieszka Mónica. Jak to wygląda i czym się różni od spotkań w Polsce? No cóż, trochę tak jak pisałem już w poście o świetach Bożego Narodzenia, spotkanie nie kręci się wokół stołu. Przychodzimy, siadamy gdzieś gdzie się da, a jak się nie da to stoimy. Przed jedzeniem, które najczęściej pojawia się po jakimś czasie, wszyscy popijają piwo, Coca Colę albo caipirinhę (oczywiście zależy od rodziny). Po jakimś czasie pojawia się główne danie, które zawsze jest podawane razem z ryżem i fasolą. Każdy podchodzi i sam sobie nakłada ile czego chce, ale często jest tyle osób, że po prostu nie starcza miejsca przy stole. Dlatego też nikt się tym za bardzo nie przejmuje i siada z talerzem gdzieś z boku. Szczerze mówiąc mam tu mieszane uczucia - z jednej strony przyzwyczajony jestem do tego, że każdy ma swoje miejsce. Z drugiej strony, może to u nas jest lekko przesadzone, to znaczy, nie zaprosimy więcej osób, choć byśmy chcieli tylko dlatego, że mamy za mały stół?;) Tutaj jedzenie jest naprawdę tylko pretekstem do spotkania. A jeżeli chodzi o spotkania brazylijskich rodzin, to zaproszonych osób potrafi być naprawdę dużo. To jest po prostu fajne, brazyliczycy są bardzo rodzinni, wielu krewnych utrzymuje ze sobą kontakt, no i samo to, że tyle razy zostałem zaproszony pokazuje, że nie są to zamknięte spotkania:)

wtorek, 4 maja 2010

Kurytyba


Od Kurytyba

Kurytyba była ostatnim miastem, które odwiedziliśmy. Sama podróż z Foz do Iguaçu była z jednej strony bardzo przyjemna, bo nocny autobus, którym jechaliśmy był prawdopodobnie najwygodniejszy (i najdroższy) do tej pory. Z drugiej strony po dwóch godzinach zatrzymała nas straż graniczna i bardzo dokładnie skontrolowała cały autobus. Sprawdzali wszystkie torby, siedzenia i przetrzepali cały luk bagażowy. Wszystko ze względu na bliskość Paragwaju i zupełnie niekontrolowaną granicę. Poza narkotykami, które znaleźli w autobusie przed nami, szukali wszystkiego co wjechało do Brazylii bez zapłacenia podatku. Brazylijczycy mają prawo do bezcłowych zakupów do 300$ miesięcznie, wszystko powyżej obłożone jest 50% podatkiem. Przy takim cle i cenach importowanych towarów w Brazylii trudno się dziwić, że kto może, próbuje udać się do Paragwaju na zakupy.
W końcu rano dojechaliśmy jednak do Kurytyby. Spędziliśmy tam 3 dni, spacerując, oglądając miasto i jeżdżąc turystycznym autobusem. Tak jak wjeżdzając do Paragwaju można krzyknąć "To jest inny świat!" mając na myśli wszechobecny bajzel, tak tutaj możnaby krzyknąć to samo widząc tutajszy porządek. Rzeczywiście, pod względem organizacji, czystych ulic i świetnego transportu publicznego żadne z odwiedzonych miast nie równa się z Kurytybą. Pierwszego dnia nie mogłem wyjść z podziwu dla sposobu w jaki funkcjonują tutajsze autobusy.


Z tego co przeczytałem i co zresztą widać, został tu zaadoptowany system stacji i linii metra. Przystanki autobusowe są pozamykane, płaci się przy wejściu do nich zamiast do autobusu, co bardzo przyspiesza późniejsze wsiadanie (szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł karty miejskiej...). Autobusy gadają informując o przesiadkach, za które nie trzeba płacić, w przeciwieństwie do pozostałych miast. Wszystko to zostało wprowadzone po to by zachęcić kierowców do rezygnacji z samochodów, co podobno odniosło nawet jakiś sukces (i co z pewnością jest lepszym pomysłem niż to co zrobiono w mieście Meksyk - w zależności od końcówki rejestracji samochody mogą lub nie danego dnia poruszać się po centrum miasta).



Poza tym Kurytyba to równiutko przycięte trawniki, parki i czyste ulice. Ciężko gdzieś tu zobaczyć walające się po ulicy papiery, o co nawet w Belo Horizonte nie trudno.





Nawet turystyka, choć nie ma tu starówki porównywalnej z Salvadorem, jest tu świetnie zorganizowana. Turystyczny autobus obwozi nas po wszystkich atrakcjach Kurytyby, można z niego wsiadać i wysiadać (do 4 razy), co zaoszczędza kłopotów z dojazdem.


Skąd takie różnice w tym regionie w porównaniu z północnymi stanami? Ano może z powodu europejskich emigracji, niemieckiej, włoskiej, ukraińskiej i wreszcie polskiej:) Faktycznie, już przed przyjazdem sporo słyszałem o pochodzeniu mieszkańców Kurytyby (i stanu Paraná), ale ciekawiło mnie bardzo zobaczenie jakichś polskich wpływów w miejscu tak odległym. Jak się okazało turystyczny autobus miał w rozkładzie park Jana Pawła II:


Zaraz przy wejściu znaleźliśmy też polską kawiarnię:)


Przywitaliśmy się po polsku, ale pani wyglądająca bardziej na polkę niż brazylijkę (czyli blondynka z niebieskimi oczami) znała po polsku tylko kilka słów. Polskich specjałów na miejscu nie próbowałem, bo za 4 miesiące będę miał ich pod dostatkiem, ale można tam było zjeść typowy polski obiad:


Sopa de beterraba = barszcz

Porozmawialiśmy z panią przez chwilę i jak się okazało była ona córką Polki,która przyjechała tu 50 lat temu i z którą mieliśmy się spotkać za chwilę. Wyszliśmy pospacerować po parku i od razu rzuciły się w oczy chaty, które przypominały te z polskich wsi!


Weszliśmy do jednej z nich, i tam poznaliśmy panią Danutę, mamę spotkanej przed chwilą niebieskookiej blondynki. Pani Danuta od 30 lat prowadzi park, będący upamiętnieniem polskich emigrantów.
Wszystko zaczęło się od pierwszej chaty, która została wywieziona z jednej ze wsi w stanie Paraná. Gdy w 1980 roku Jan Paweł II przyjeżdzał do Brazylii pojawił sie pomysł aby przywitać go właśnie w takiej staropolskiej chacie. Od razu pojawiły się głosy, że wiejska chata nie jest miejscem na witanie papieża, ale w końcu się udało. Chata została przewieziona do centrum Kurytyby i w jej wnętrzu powitano Ojca Świętego. Wkrótce potem pojawił się problem co z tą chatą zrobić - odstawić ją na miejsce? Postanowiono więc pozostawić ją w pobliżu zalesionych terenów należących do miasta by w ten sposób rozpocząć budowę parku, czym zajęła się pani Danuta. W tej chwili chat jest już 7, w jednej z nich można zobaczyć kaplicę Matki Boskiej, w innych sprzęty z polskich wsi, wreszcie też polskie rękodzieło, za promowanie którego odpowiedzialna jest też pani Danuta:


Miło jest zresztą zobaczyć jak przychodzą tam brazylijczycy, interesują sie naszymi pisankami, co niektórzy coś kupują. W pobliskiej dzielnicy mieszka zresztą naprawdę wielu polaków i brazylijczyków polskiego pochodzenia, w samej Kurytybie jest ich około 400 000, a w całym stanie ponad milion!

Co jeszcze jest innego w Kurytybie niż w reszcie Brazylii? Pogoda! Tu naprawdę można zmarznąć. Miasto położone jest na dużej wysokości, co z jednej strony oznacza niższe temperatury, a z drugiej odczuwalnie czystsze powietrze. Pod wieloma względami, w Kurytybie czułem się jak w Europie, wrecz ciężko było uwierzyć, że nadal byliśmy w Brazylii.





Kurytyba była też ostatnią częścią naszej wycieczki, w sobotę wieczorem wsiedliśmy w samolot do Belo Horizonte. Na pewno było warto, choć o tym postaram się jeszcze napisać oddzielnie. Teraz czekają mnie jeszcze 3 miesiące pracy, a w sierpniu Kolumbia!

Zdjęcia z Kurytyby.