niedziela, 4 września 2011

Ryga (blog przeniesiony)

Blog, którego czytasz został przeniesiony na moją stronę domową:
http://podroze.konradstarzyk.pl/
Zapraszam do przeczytania relacji z Rygi, którą tam umieściłem.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Pobyt na wybrzeżu

Tak jak pisałem ostatnio - w końcu dopłynęliśmy. Po dniu lenistwa wybraliśmy się do Panamy! Tak, jedna z najpiękniejszych plaż "Playa la Miel" znajduje się tuż za granicą Panamską. Najpierw musieliśmy się dostać do Capurganá, wioski znajdującej się 5 minut łodzią od Aguacate.

Od Capurganá


Stamtąd po kilku minutach drogi dotarliśmy na wzgórze, gdzie znajdowała się granica Kolumbii i Panamy:


Niestety nie mogłem zrobić zdjęcia samego posterunku granicznego, który mieścił się w namiocie;)


Po kilku minutach spaceru wzdłuż brzegu morza, zaraz obok uprawy bananów dotarliśmy do plaży.




Szczerze mówiąc była to jedna z najpiękniejszych plaż jakie widziałem. Mało ludzi, żadnych sprzedawców, piękny kolor wody i do tego czysto. Naprawdę warto było tu dotrzeć.





Zaraz po przybyciu usiedliśmy w prowizorycznym barze.


Zamówiłem piwo i coś do tego. Jedyne co było to Patacón, czyli rodzaj niesłodkiego banana, którego się smaży w sposób przypominający nasze placki ziemniaczane. Do tego np sos z pomidorów albo tuńczyka. Nie jestem fanem każdego kolumbijskiego dania, ale to akurat szczerze polecam, palce lizać:)


Poopalaliśmy się i wykąpaliśmy, wreszcie dawka prawdziwego słońca zimą:)
Po kilku godzinach powróciliśmy łodzią do Kolumbii. Pospacerowaliśmy po małym miasteczku, pierwszym (lub ostatnim w zależności od punktu widzenia) po kolumbijskiej stronie.


Wkrótce potem powróciliśmy do Aguacate. Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie usiadł tam choć na chwilę do komputera. Ale jak wygląda dostęp do internetu na odludziu? Ano tak:


Proszę zwrócić uwagę na antenę satelitarną w krzakach;)
Kolejny, właściwie ostatni dzień minął nam na konnej wycieczce i leniwym odpoczynku, na ile czas na to pozwolił. Oboje stwierdziliśmy, że było to o jeden dzień za krótko... o ten dzień, kiedy musieliśmy zostać w Medellín.

Tak więc już w sobotę rano musieliśmy wracać do Turbo. I po raz kolejny niespodzianka. O ile tym razem udało nam się zająć dobre miejsca w łodzi (czyli tak bardzo z tyłu jak tylko się dało), to paliwo skończyło nam się zanim dopłynęliśmy do celu. Ja wszystko rozumiem, ale chyba człowiek, którego zawodem jest obsługa łodzi jest w stanie przewidzieć ile taka łódź spali paliwa? Naprawdę, to był jeden z momentów, w których łapałem się za głowę i zastanawiałem się jak to wszystko działa. Chyba w oparciu o wzajemną pomoc, bo za chwilę ktoś podał nam kanister z benzyną i dopłynęliśmy do stacji benzynowej.


To wydarzenie potwierdziło poprzednie obserwacje moich towarzyszy podróży, Alicji, Artura i Martyny. O ile oni jednak zapierali się że tu wszędzie panuje bajzel to ja po tym razie przyznaję, że bajzel istnieje ale głównie na wybrzeżu.

Drogę powrotną pokonaliśmy samolotem. Nie wyobrażam sobie powtórki z tego co było. I coraz bardziej rozumiem czemu Kolumbia ma tyle lotnisk. Ze względu na ukształtowanie terenu nawet stosunkowo niewielkie odległości warto pokonywać samolotem (i nie jest to aż tak bardzo drogie w porównaniu z autobusem).
Dojechaliśmy więc do Apartado. I to było najbardziej niesamowite lotnisko na jakim byłem, powiedziałbym wręcz, że iście filmowe!


Rozmiar sali odpraw daje pojęcie o nasilonym ruchu w tym regionie;)


Do tego mała restauracja, pare plastikowych krzesełek i już, całe lotnisko.
Nie oznacza to jednak wcale, że każdy wchodził jak chciał bez żadnej kontroli - co to to nie. Akurat pod tym względem lotniska kolumbijskie są bardzo pilnie strzeżone i nie inaczej było z tym.
Po godzinie oczekiwania przyleciał nasz "samolocik":


Nie lądują tam żadne odrzutowce, a ja tym bardziej byłem ciekaw lotu czymś co rozmiarami było niewiele większe od autobusu. Generalnie obserwacja "im mniejszy tym bardziej trzęsie" potwierdziła się i w tym przypadku. Ale zamiast 10 godzin, przylecieliśmy w 40 minut. Samo to może dać pojęcie o tym jak kręte są tutajsze drogi. Podobnie zamiast 9 godzin lecieliśmy 30 minut z Medellín do Bogoty. Ledwo co wystartowaliśmy i zaraz lądujemy.

Na tym skończyła się nasza podróż. Pod względem turystycznym oczywiście:)

Zapraszam do obejrzenia zdjęć z pobytu na wybrzeżu.

niedziela, 20 lutego 2011

Aguacate

Po kilku dniach w Bogocie wybraliśmy się w krótką podróż do Capurgany - małej wioski położonej zaraz przy granicy z Panamą:


Wyświetl większą mapę

Aby się tam jednak dostać z Bogoty musieliśmy przejechać kilkaset kilometrów. I od razu powiem, że była to prawdopodobnie najbardziej męcząca autobusowa podróż jaką pamiętam...
Zaczęliśmy w niedzielę od nocnego autobusu z Bogoty do Medellín. Kręta górska droga nocą, do tego zimny jak lodówka autobus (to akurat standard do którego zdążyłem się już przyzwyczaić). Wszystkiego razem mój żołądek nie wytrzymał, więc dojechałem zupełnie zielony. I zamiast zgodnie z planem od razu łapać autobus do Turbo musieliśmy zostać w Medellín na jedną noc. Kolejny dzień przyniósł kolejne problemy, bo okazało się, że akurat trwa remont drogi, po której jechaliśmy. Oznaczało to kolejne godziny oczekiwania w korku na górskiej drodze. Postój został naturalnie uprzyjemniany przez sprzedawców kawy, chipsów i chicharronów.

Od Capurganá

Późną nocą dojechaliśmy do Turbo. I tu zaczęliśmy naprawdę zauważać różnicę pomiędzy Bogotą i Medellín a wybrzeżem. Stolica Kolumbii nie jest może najbardziej uporządkowanym miastem na świecie, jednak bajzel na wybrzeżu przechodzi ludzkie pojęcie. Poza tym, że jest zauważalnie biedniej, to brakuje tej chęci pomocy, życzliwości, którą obserwowaliśmy w Medellín. Może to wysoka temperatura ich rozleniwia, ale faktem jest, że wszystkie sklepy prowadzone były przez paisas (mieszkańców Antioquii, której stolicą jest właśnie Medellín). Tymczasem pozostali mieszkańcy zajmowali się głównie jeżdżeniem w nocy na motorach po mieście bez wyraźnego celu.
Tak oto prezentował się port w Turbo:



Spędziliśmy tam tylko jedną noc i z samego rana złapaliśmy łódkę do Capurganá. O ile podróż autobusem bardzo nas wymęczyła, to łódka była najbardziej bolesnym dla naszych tyłków finałem.
Wsiedliśmy do łódki, bagaże wylądowały w czarnych torbach przed nami. Nikt się specjalnie nie przejmował przywiązywaniem ich. W związku z tym uznałem, że będziemy płynęli na tyle powoli, że widocznie nie jest to potrzebne. Filmik poniżej pokazuje jak bardzo się myliłem:



Bagaże podskakiwały na każdej fali, a my wraz z nimi, bo nie udało nam się zająć miejsca na tyle łodzi. Na początku było to całkiem wesołe i zabawne, po jakimś czasie każde uderzenie wyzwalało wiązankę przekleństw Niemców siedzących przed nami, którzy mieli jeszcze gorzej.
Na domiar złego po piętnastu minutach zepsuł się silnik i musieliśmy wracać. W skrócie, musieliśmy być w porcie o 7.00 rano żeby kupić bilety na 8.30. I wypłynąć o 11. Niech żyje efektywność.

W pewnym momencie jednak dojechaliśmy. A to co zobaczyliśmy było rekompensatą wszystkich trudów podróży. Naprawdę,w tym momencie zapomniałem o wszystkim co poszło nie tak.



Dopłynęliśmy do jeszcze mniejszej wioski - Aguacate (to znaczy Awokado). Nasze domki jak i cały, nazwijmy to "ośrodek" należał do pewnego Niemca, który otworzył tu interes (po przeniesieniu się z nieprzyjaznej prywatnym inicjatywom Wenezueli). Między innymi zbudował restaurację na skale, którą widać na zdjęciu powyżej. Naprawdę, miejsce było po prostu wspaniałe. A widok z naszego domku, iście pocztówkowy:


Sam domek prezentował się następująco:


Pierwszy dzień spędziliśmy na zasłużonym lenistwie, między innymi testując nasz hamak.


wtorek, 15 lutego 2011

Bogotá

Po całych czterech miesiącach pracy przyszła pora na urlop. Tym razem z przyczyn zupełnie innych niż krajoznawcze wylądowałem w Bogocie. Lot nudny jak nie wiem, najpierw 2 godziny do Paryża, a potem 11 do Bogoty. Ponieważ wyleciałem o 7 rano, to ciężko było jakoś więcej pospać. Ale z moich dotychczasowych lotniczo-kulinarnych obserwacji, to w Air France karmią najlepiej. Więc pod tym względem było nieźle.
Pobyt w Bogocie minął głównie na niespiesznych spacerach po mieście z Moniką, wyjściach do restauracji i do kina. Nie jest to więc temat na bloga;)
Jednak ciężko było nie zwrócić uwagi na to co najbardziej charakterystyczne w tej części świata: muzyka na każdym kroku, a do tego lekki bajzelek.

Tak się jakoś złożyło, że czwartek był dniem bez samochodu - oto jak wygląda dzień bez samochodu w Bogocie:

Od Bogotá

W Bogocie istnieje prawo zwane "Pico y Placa" - w pewne dni tygodnia, samochody o określonych końcówkach rejestracji nie mogą poruszać się po mieście. Tym razem aby ograniczyć zanieczyszczenia ktoś wpadł na pomysł, aby pewnego dnia zabronić ruchu wszystkim samochodom osobowym oprócz taksówek. A tych ostatnich jest w Bogocie całe mnóstwo:




To pierwszy raz kiedy uciekłem z Polski przed zimą. Dawka słońca i świeżych owoców naprawdę poprawiają humor;) No i nie ma to jak świeży ananas z obwoźnego sklepiku:



Spacerując po Bogocie natknęliśmy się też na ulicznych muzyków, którzy akurat grali kolumbijską Cumbię:


(Filmik)


Wśród znanych już kolumbijskich zjawisk, po raz kolejny rzuciły mi się w oczy telefony na łańcuchach i sprzedawane na każdym rogu minuty.


Telefon na łańcuchu;)


Nie mogło też zabraknąć przejażdżki autobusem. Jak widać na zdjęciu poniżej próba chociaż stanięcia wyprostowanym skazana jest na niepowodzenie;) (nie mówiąc o zajęciu miejsca).



Tym razem dzięki dobremu przewodnikowi spróbowałem też 3 bardzo kolumbijskich rzeczy.
Pierwsza to Picada. Czyli wielki talerz różnych rodzajów mięsa: wieprzowego, zdaje się, że schabu, kiełbas i kolumbijskiej kaszanki. Do tego ziemniaki, maniok i smażone banany. A to wszystko w miejscu może niezbyt przypominającym wykwintną restaurację, za to z ogromnymi kolejkami, po odstaniu w której prosi się np "Talerz za 50.000", który wygląda o tak:



Druga rzecz to kolumbijskie gry barowe. Jedna z nich to Tejo:


Mamy pokój długości około 10 metrów, a przy ścianach widoczne na zdjęciu pochyłe "tablice" wypełnione gliną. W centrum tablicy umieszczamy 4 duże kapiszony i naszym celem jest trafienie w nie dużym kamieniem z drugiego końca pokoju.

Druga gra to Rana - czyli żaba. Tutaj celem jest trafienie specjalnym krążkiem w malutki haczyk znajdujący się ponad trzema żabkami. Jak trafimy to wygrywamy grę. Jeżeli nie (co o wiele bardziej prawdopodobne) to zdobywamy tyle punktów ile mówi szufladka w której wylądował nasz krążek:



Ostatnia rzecz to kolumbijska impreza:

Od Bogotá

Impreza w klubie Andres D.C. - naprawdę fajne miejsce, chyba najbardziej znane w Bogocie. Całość podzielona na 4 poziomy: Piekło, Ziemia, Czyściec i Niebo, pomiędzy którymi możemy się przemieszczać.

Na koniec jeszcze kilka widoków z Bogoty:


Centrum Bogoty - Candelaria, uczennice wracające ze szkoły, jak widać w mundurkach




Po kilku dniach w Bogocie udaliśmy się w podróż, wcale niełatwą do Caprugana - ale o tym będzie w kolejnym poście.

Zdjęcia z Bogoty

czwartek, 13 stycznia 2011

Blog Roku 2010

Mój blog chwilowo umarł, choć za 3 tygodnie znowu odżyje, tym razem z Kolumbii:)

Tymczasem jednak zgłosiłem go do konkursu na Blog Roku 2010. Nie mam aspiracji zajęcia któregokolwiek miejsca, ale jeżeli ktoś lubił tu od czasu do czasu zajrzeć, będę bardzo wdzięczny za każdy głos. O szczegółach głosowania tutaj.

niedziela, 19 grudnia 2010

Budapeszt

Wracając do Polski postanowiliśmy jeszcze dwa dni spędzić w Budapeszcie. Byliśmy tam już z Mateuszem dwa lata temu i wtedy też Budapeszt zrobił na nas dobre wrażenie. Dopiero teraz jednak zauważyłem jak ładne jest to miasto.

Od Budapeszt

Jak dla mnie wygrywa z przereklamowaną Pragą pod każdym względem: milsi ludzie, więcej do oglądania, lepsze jedzenie i do tego wszystko tańsze. Udało nam się wynająć mieszkanie dla 4 osób w samym centrum miasta za ok. 50 Euro za dobę. Świetny standard i możliwość wynajęcia dosłownie na jedną noc. Bardzo wygodne, standard hotelu, a cena jak za hostel.
Wracając do Węgrów w przeciwieństwie do Czechów naprawdę nas lubią, to się naprawdę da odczuć. Zupełnie nie rozumieliśmy za to, czemu wydaje im się, że mówienie powoli i wyraźnie w jakikolwiek sposób przybliża nas do porozumienia. Nie jest żadną nowością, że Węgierski jest kompletnie powalonym językiem i znajomość jakiegokolwiek innego ani odrobinę nie pomaga w jego zrozumieniu.

Co więc takiego ma Budapeszt? Jak dla mnie klimat! Niektóre miasta lubi się po prostu za klimat i jak dla mnie to jest właśnie to. Za to właśnie polubiłem też São Paulo, samo w sobie przerośnięte i brzydkie. Fajny klimat gorącej metropolii nad wybrzeżem oceanu miało też dla mnie Recife.


Podobno wszystko porównujemy do tego co znamy (bo i do czego innego?). Mi Budapeszt najbardziej ze wszystkiego przypominał Buenos Aires. Nie potrafię tego wyjaśnić, miał coś podobnego, podobne budynki, podobne zakątki, mnóstwo miejsc do odkrywania. Do tego dobre, choć na pewno nie tak tanie jak Argentyńskie wino.



Choć byliśmy tam tylko dwie noce, to wybraliśmy się z Mateuszem na piwo do dwóch różnych barów. Oba w centrum miasta, a mimo to oba w jakiś sposób alternatywne. Jeden z nich znajdował się np. wewnątrz kamiennicy i główny bar znajdował się pod gołym niebem. Może po prostu tak fajnie trafiliśmy dwa razy pod rząd.

A samo miasto - przez dwie godziny po wyjściu z wynajętego mieszkania chodziliśmy z głową ku górze. Mnóstwo pięknych kamienic, większość wspaniale odnowiona. Po prostu robi wrażenie, naprawdę jest co oglądać.








Z europejskich miast, które poznałem dwa są po prostu "cool": Berlin i Budapeszt. Do obu na pewno będę chciał kiedyś wrócić.

Zdjęcia z Budapesztu

niedziela, 12 grudnia 2010

Dubrovnik

Minęły prawie 3 miesiące od kiedy wróciłem do Polski. Czas mija niesamowicie szybko, właściwie nie wiem co się działo przez ten okres, no może poza wyjazdem do Chorwacji.
Oglądając śnieg za oknem fajnie spojrzeć jak było na wakacjach, tym bardziej, że zostało jeszcze kilka nieopisanych miejsc. To co prawda już nie to samo, co relacja na żywo, ale świadomość nieskończonego opisu nie dawała mi spokoju;)

Ostatnie co widzieliśmy w Chorwacji to Dubrovnik. Zupełnie inny klimat niż Trogir, o wiele bardziej turystyczny, zdecydowanie więcej niemieckich turystów, wyższe ceny i większa obojętność w stosunku do Polaków. Niestety sympatię można zmierzyć grubością portfela;)

Do Dubrovnika można dojechać na dwa sposoby: magistralą adriatycką i autostradą. Wybraliśmy to pierwsze, bo chociaż wolniej to ładniejsze widoki... Szczególnych atrakcji dostarcza przejazd nad przepaścią po prawej stronie i skalną ścianą po lewej. Z pewnością jest to droga dostarczająca emocji.


(Tu akurat zdjęcie z drogi powrotnej)


Główną atrakcją Dubrovnika jest ogromny pałac. Tak wielki, że wewnątrz istnieje oddzielne miasto. Jest fajnie, sporo do zwiedzania, ale bez wielkiego zachwytu.


Upał skutecznie znięchęcał do spędzania tam wiele czasu i jakoś nie zostało mi po tym wiele wspomnień, może poza papugami na głównym placu.

Od Dubrovnik

Jedna z nich błyskawicznie pożarła guzik od mojej czapki. Ciekawe czy jej zaszodził. Sam pałac to pełno wąskich uliczek, po których trzeba się albo wspinać albo schodzić.
Naprawdę spore wrażenie robią mury pałacu, z których można zobaczyć wspaniałe widoki wybrzeża jak i samego miasta:

Od Dubrovnik






Zdjęcia z Dubrovnika

Do spełnienia kronikarskiego obowiązku pozostał jeszcze opis Budapesztu, który po raz kolejny zrobił na mnie wspaniałe wrażenie.

PS. Ostatnio założyłem też drugiego bloga, w celach bardziej zawodowych, choć też hobbystycznych, w ten sposób oba powinny być naprzemiennie uzupełniane.