piątek, 30 kwietnia 2010

Paragwaj

Tego to się nie spodziewałem. Paragwaj raczej nie znajdował się na liście moich turystycznych celów, mimo że Ciudad del Este leży zaledwie kilka kilometrów od Foz do Iguaçu. Właściwie gdyby nie Milena to byśmy się tam wogóle nie wybrali. Jednak główne powody przyjazdu do Ciudad del Este: bardzo tanie zakupy oraz obietnica zobaczenia bajzlu jakiego w życiu nie widzieliśmy sprawiły, że kolejnego dnia rano siedzieliśmy w klekoczącym autobusie z napisem 'Paraguay'.
Już sam przejazd z paragwajskim kierowcą dał nam wyobrażenie o tym jaki będzie Paragwaj. Jedni wsiadali do autobusu przodem gdzie przechodzili przez bramkę. Inni wsiadali od tyłu i przychodzili zapłacić bez rejestrowania przejazdu na bramce. Jedni dostawali bilet, inni nie, w zależności od aktualnego widzimisię kierowcy.


Kilka godzin, które spędziliśmy w Paragwaju były wycieczką do innego świata. Samo miasto Ciudad del Este położone po drugiej stronie mostu przyjaźni (Ponte da Amizade) nie ma do zaoferowania nic poza sklepami i targowiskami. Przejazd przez most jest pozbawiony jakiejkolwiek kontroli, wsiadamy w autobus jadący do Paragwaju i po chwili, która zależy od korka na moście, jesteśmy na miejscu.


Wysiadamy na dworcu w Ciudad del Este i po chwili idziemy wymienić brazylijskie Reale na paragwajskie Guarani. Łatwo tu zostać milionerem, 1 Real = 2500 Guarani. Idziemy do centrum gdzie naszą uwagę zwracają wszechobecne kolorowe autobusy:


Po drodze napotykamy też obnośnych sprzedawców skarpetek Nike i pendrive'ów o astronomicznych wręcz pojemnościach. Paragwajscy inżynierowie zdołali stworzyć 64GB pendrive'y, które opłaca się sprzedawać po 10 reali. Szczęśliwi nabywcy dopiero w domu odkrywają, że ich pendrive często nawet nie posiada wtyczki USB;)
Paragwaj to z jednej strony zakupowy raj, do którego przyjeżdzają Brazylijczycy by tanio (czytaj: w normalnych cenach) kupić elektronikę czy perfumy. Z drugiej, trzeba bardzo uważać, bo podrabiane jest właściwie wszystko i często nie da się odróżnić podróbki od oryginału.


Poza zakupami Ciudad del Este nie ma wiele do zaoferowania. Podobno nie jest tam zbyt bezpiecznie, ale o tym na szczęscie nie musieliśmy się przekonać. Na ulicach jest brudno, panuje atmosfera bajzlu i zamieszania. Brazylia z pewnością nie jest wzorem dobrej organizacji, ale w porównaniu z Paragwajem panuje tam wrecz niemiecki porządek.

Do tej pory nie rozumiałem czemu Brazylijczycy podśmiewali się z Paragwaju, ale po paru godzinach w tym kraju sam z trudem się od tego powstrzymuję;) Tak jak u nas za symbol tandety przyjmujemy produkty wyprodukowane w Chinach, tak w Brazylii za tandetne uznaje się te kupione w Paragwaju.


Jakby nie było, nasze zdziwienie warte było przyjazdu.

środa, 28 kwietnia 2010

Foz do Iguaçu

Nie myślałem, że Foz do Iguaçu zrobi na mnie aż takie wrażenie. Gigantyczne wodospady na granicy brazylijsko-argentyńskiej na liście 7 cudów świata (kolejnej, bo z tego co widzę co chwila pojawiają się kolejne i to w różnych wydaniach). Wysokie na 82 metry, długie na 2,7km wodospady, które słychać z 24 kilometrów.


Jeszcze z samolotu lecącego z Rio de Janeiro widzieliśmy wodospady i ogromną chmurę unoszącą się nad nimi. Do miasteczka Foz do Iguaçu przylecieliśmy w niedzielę po południu. Po raz pierwszy znalazłem się w miejscu w Brazylii, w którym przyroda i klimat choć odrobinę przypomina polski. Po raz pierwszy w nocy też było naprawdę chłodno, co po ostatnich dniach w Rio przywitaliśmy z radością. Wszyscy stwierdziliśmy, że brazylijskimi temperaturami jesteśmy już nieco zmęczeni.


W poniedziałek wybraliśmy się na stronę brazylijską wodospadów. W tej chwili z powodu deszczów są one bardzo pełne. Widok spadającej wody i jej ogłuszający ryk robią ogromne wrażenie. W niektórych miejscach wiatr unosi krople wody zapewniając prysznic wszystkim, którzy się znajdą w pobliżu. Tutaj ja sam sobie go zapewniłem:)


Strona brazylijska jest wspaniała. Chociaż większa część wodospadów znajduje się w parku po argentyńskiej stronie, to widok ze strony brazylijskiej jest pełniejszy, pozwala zobaczyć więcej.
Z drugiej strony w parku argentyńskim możemy podejść bliżej wodospadów,
stanąć zaraz obok spadających mas wody albo ponad nimi. Tam też wybraliśmy się z Mileną na wycieczkę łodzią pod same wodospady:


Tu akurat, no cóż, rewelacji nie było. Szczerze mówiąc nazwanie tego Gran Aventurą było sporym nadużyciem, a obietnica całkowitego zmoknięcia nie została spełniona. Mimo to, obie strony parku po prostu trzeba zobaczyć. Foz do Iguaçu to niesamowity pokaz siły natury. I zupełnie nie rozumiem czemu wszyscy słyszeli o Niagarze, a o Foz do Iguaçu już nie.

Zdjęcia z Foz do Iguaçu

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Rio de Janeiro II

Jadąc do Rio zastanawiałem się - co ja tam będę robił, przecież już raz tam byłem. Tak naprawdę gdyby nie znajomi z Belo Horizonte, pewnie bym się tam wogóle nie wybrał. Jednak fajne towarzystwo jest dobrym powodem - a z naszą ekipą po prostu nie da się nudzić:)


Do Rio przyleciałem prosto z Salvadoru na genialnie położone lotnisko - taki pas startowy zaraz przy zatoce. Lecąc wieczorem przelatujemy kilkaset metrów nad rozświetlonymi platformami wiertniczymi, a zaraz potem widzimy za oknem tylko wodę mając wrażenie, że to na niej będzie lądował samolot.
Rio po raz drugi zrobiło na mnie zupełnie inne wrażenie niż za pierwszym razem. Poprzednio sporo czasu spędziliśmy spacerując po plażach i wjeżdzając na taras widokowy czy Cristo Redentor. Tak naprawdę niewiele w Rio zobaczyliśmy. Tym razem głównie dzięki Vicowi, koledze z Chin, który wszystko zaplanował, poznaliśmy Rio z innej strony, także tej mniej przyjemnej.
Co można robić w Rio poza plażą? Ku mojemu zaskoczeniu całkiem sporo. Jednym z miejsc jest Santa Teresa, najstarsza część Rio de Janeiro. Aby ją zobaczyć wsiedliśmy w antyczny tramwaj, którym bez pośpiechu można przejechać przez ciasne uliczki.







Będąc w Rio nie można było nie pójść na plażę Ipanema.


Widok z Ipanema

Wykąpaliśmy się i zrozumieliśmy skąd nazwa Ipanema - "zła woda". Fale na tej plaży rosną w ostatniej chwili zaraz przy brzegu, a do tego prąd wręcz wciąga do wody. Wracając z plaży, spacerując przez kilka kilometrów trafiliśmy na koncert Bossa Nova!



Jak dla mnie był to jeden z najlepszych momentów wyjazdu - usłyszeć Bossa Novę na Copacabana. Niesamowity klimat, Rio nocą i koncert na żywo na plaży:) A po chwili zaczęliśmy tańczyć ze znajomymi muzyków, a właściwie to oni nas uczyli kroków Bossa Novy. Ciężko będzie to zapomnieć:)
Dopiero teraz też trafiłem do centrum Rio de Janeiro. O ile w São Paulo spodziewałem się wieżowców na każdym kroku, to Rio jednoznacznie kojarzyło mi się z plażą.


Po pobycie w północno-wschodnich stanach Brazylii miło było też znowu usłyszeć charakterystyczny dźwięk akordeonu i trójkąta - dwóch instrumentów, które słychać w Forró. Wszystko dlatego, że w Rio istnieje "Feria do Nordeste" - targowisko, na którym można spróbować najbardziej charakterystycznych dla tego regionu potraw i posłuchać właśnie Forró na jednym z koncertów.



Na koniec naszego pobytu przyszedł moment pożegnać Magdę, która rozpoczyna właśnie podróż przez Amerykę Południową. Trafiliśmy na imprezę do 3 piętrowego klubu, w którym grana była Samba na żywo. Pożegnanie Brazylii bez Samby nie liczyłoby się:)

W Rio byłem po raz drugi i najprawdopodobniej ostatni. I chyba znowu jestem zaskoczony. Ostatnio tym jak pięknie położone jest to miasto. Tym razem tym ile można w nim robić - my nie mieliśmy kiedy się nudzić przez ostatnie dni.
A teraz od kilku godzin jesteśmy we 3 - Magda, Milena i ja w Foz do Iguaçu. I po raz pierwszy w czasie tej podróży jest chłodno! Jutro ruszamy nad wodospady!

Kilka zdjęć z Rio.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Salvador w dzień

Aż głupio napisać, że w Salvadorze spędziłem tylko jeden dzień. Jedno z najstarszych miast w Brazylii, pełne zabytków, ze starówką uznaną za dziedzictwo UNESCO. Stolica stanu Bahia,w którym wszystko toczy się nieco wolniej:)
Do Salvadoru przyjechałem o 5 rano z Maceió, gdy jeszcze było ciemno. Wyszedłem z autobusu trzymając się za kieszenie i usiadłem na dworcu poczekać na świt. Historie, które słyszałem o Salvadorze chyba nie równały się z żadnym innym miastem w Brazylii. Napady na turystów, kieszonkowcy, kwitnący narkobiznes i żebracy na ulicach. Jak się później okazało, naprawdę niewiele było w tym przesady. Ale wracając do moich pierwszych chwil w Salvadorze, zaraz udało mi się znaleźć autobus, który dojeżdża w okolice hostelu. Wysiadłem dalej niż myślałem. Zaraz też poszedłem szybko do hostelu, bo przecież to Salvador i tu żartów nie ma. Potem się okazało, że to jedna z najlepszych dzielnic, ale skąd ja mogłem o tym wiedzieć. Iście po szpiegowsku (tak mi się wydawało) wyciągnęłem aparat i zrobiłem zdjęcie latarni:

Od Salvador

W hostelu pustki, w końcu to niski sezon. Zresztą nie dziwne, bo przecież jeszcze 3 dni temu Salvador był pozalewany. Rozpakowałem się i poszedłem na spacer, biorąc ze sobą tylko klucze i trochę pieniędzy.
Starówka Salvadoru jest po prostu genialna. Jakieś 10 lat temu została zresztą odrestaurowana, teraz choć już odrobinę zaniedbana, nadal robi wspaniałe wrażenie. Miasto leży na dolnej części półwyspu w kształcie litery V nad wodami Oceanu Atlantyckiego i Zatoki Wszystkich Świętych (Baía de Todos os Santos), nazywanej w XVII wieku niekiedy też Zatoką Wszystkich Świętych i Prawie Wszystkich Grzechów (Baía de Todos os Santos e Quase todos os Pecados).



Stare miasto Salvadoru składa się z dwóch części, wysokiej (Cidade Alta) i niskiej (Cidade Baixa), pomiędzy którymi jeździ szybka winda:



Spacerując samemu po Salvadorze właściwie nie było żadnego problemu, nikt mnie nie zaczepiał i nie próbował wciskać turystycznego chłamu zachęcając specjalną ceną przygotowaną właśnie dla mnie. Trafiłem jeszcze w pobliże jakiegoś kościoła, w którym widać było wydzierającego się do mikrofonu... księdza, pastora? Nie wiem, chyba animatora, który w ekstatycznym uniesieniu tłumaczył wiernym prawdy wiary. W Brazylii pełno jest zresztą rozmaitych kościołów, o istnieniu których nigdy nie słyszałem.

Ponieważ jednak Salvador to Salvador, a historie o napadach na turystów nie są wyssane z palca, nawet nie brałem ze sobą wtedy aparatu. Żeby móc zrobić jakieś zdjęcia wykupiłem więc zorganizowaną wycieczkę po Salvadorze. Zabrali nas pod latarnię, tą samą gdzie szedłem rano. Ale jakże różne to było miejsce teraz! Rano pełno tam było biegaczy, a teraz pełno namolnych sprzedawców. Nie, namolnych to zbyt delikatne słowo - wręcz agresywnych (teraz sformułowanie "agresywny marketing" nabrało dla mnie nowego znaczenia). Wystarczyło, że wysiedliśmy a podchodzi do nas jeden po drugim wręczając nam na siłę prezenty. Akurat się z kimś zagadałem więc bezmyślnie biorę do ręki to co mi daje. Ale nie, jak się już wzięło to nie ma odwrotu, więc o zwrocie prezentu nie może być mowy. Mówię mu żeby to wziął bo nie chcę. On też nie chce. Więc rzucam na ziemie jego badziewny prezent (wstążka, którą trzeba zawiązać na ręce i wypowiedzieć życzenie). Zaraz też słyszę rzucane do mnie oskarżenia. Tłumaczenia nie pomogły, to się odwróciłem i poszedłem. Oczywiście logika prezentu jest taka ,że jak się go przyjmie to trzeba coś kupić.
Ale cóż, taka cena zorganizowanej wycieczki, sam raczej też wyglądam na gringo, ale przynajmniej pewności nie ma, więc może dlatego rano miałem względny spokój.
Tak jak zresztą mówiłem, chodziło mi głównie o zrobienie zdjęć, co akurat nie do końca się udało tak jak bym chciał, bo przewodnik miał nas gdzieś i pędził przez starówkę jak głupi.









Wieczorem pojechałem do dzielnicy Rio Vermelho na podobno najlepsze Acarajé w Salvadorze. We wtorki odbywa się też impreza na Pelourinho (czyli mniej więcej starej części miasta), więc z Rio Vermelho pojechałem właśnie tam. Dużo turystów, barów z caipirinhą, zespół wybijający rytm capoeiry i kilka osób walczących naprzeciwko sceny. Pospacerowałem tam chwilę, i już mnie ktoś zaczepia. "Kokaina, marihuana!" - "Nie dziękuję". Idę dalej, ten biegnie za mną i ciągnie mnie za koszulkę upewniając się, że słyszałem co ma do sprzedania. Po chwili się odczepił.
Już wracam do hostelu, wchodzę do sklepu kupić wodę. Zaraz też otwierają się drzwi i wchodzi brudny, może 8 letni dzieciak. Po chwili słyszę, że jest głodny i że nie chce pieniędzy, zaczyna za to wybierać ciastka, na które ma ochotę. Kupiłem mu je ale nie mam pojęcia co on z nimi zrobił... z tego co słyszę, wszystko, dosłownie wszystko, nawet puszka skondendowanego mleka może tu być wymieniona na narkotyki.

Ciężko mi coś powiedzieć o tym mieście po jednym dniu. Z jednej strony tyle się w nim dzieje, jest tu co oglądać i ten jeden dzień tylko spowodował straszny niedosyt. Z drugiej strony, bieda, pełno żebraków leżących na ulicach i agresywnych sprzedawców. Na pewno nie żałuję, że tu przyjechałem, Salvador z całą pewnością jest wyjątkowy.

Kilka zdjęć z Salvadoru.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Maceió




Po kilku dniach w Recife wczoraj przyjechałem do Maceió. Niestety nie wszystko układa się zgodnie z planem, a to dlatego, że planowałem przynajmniej 3 dni w Salvadorze. Jednak po ostatnich silnych deszczach miasto jest pozalewane i spora jego część jest po prostu niedostępna. Szkoda, bo Salvador był jednym z trzech miejsc, na których najbardziej mi zależało. Mimo wszystko spędziłem w Recife kilka naprawdę fajnych dni.
Po pożegnaniu się z Mileną w Fortalezie czekał mnie tydzień podróżowania samemu. Jednak jak już wiele razy słyszałem od osób, które jeżdżą same, tak naprawdę samemu się prawie nigdy nie jest. Ja już tego samego wieczoru poznałem Karyn, którą znalazłem na couchsurfing. Karyn pokazała mi miasto nocą i opowiedziała co jest w nim ciekawego do zrobienia. Kolejny ranek miał być początkiem samodzielnego zwiedzania. Przy śniadaniu poznałem jednak Augusto, który tak jak ja chciał pospacerować po Recife i Olindzie. Zaraz po powrocie pozanaliśmy Caió, a dzień później Neli. Ostatniego dnia dołączyły do nas jeszcze 2 Argentynki (mamy już przewodniczki po Buenos Aires - czyli za dwa miesiące:). Każde z nas było w innym wieku, pochodziła z innego miejsca i co innego robiła na codzień. Każde też miało swoją historię. I chyba właśnie to sobie najbardziej z tych kilku dnich cenię. Bo wysłuchanie kilku tak różnych historii może dać wiele do myślenia - a przynajmniej mi dało. Szczegółów nie będzie, ale po raz kolejny poczułem że podróżując można się czegoś nauczyć nie tylko o miejscu, które odwiedzamy, ale też o innych i wreszcie o sobie samym.
Wracając jednak do miejsc, pisząc tego posta jestem w drodze do Salvadoru z Maceió. Przyjechałem tu wczoraj z Recife. Co tu jest takiego, że warto było tu przyjechać? Właściwie to przyznam, że był chyba jeden powód. Słyszałem już od kilku osób, że woda w stanie Alagoas, którego Macreió jest stolicą, ma niepowtarzalny kolor. I muszę powiedzieć, że się nie zawiodłem. Nigdy nie widziałem miasta, położonego nad wodą mieniącą się tak intensywnymi barwami. Niedzielne popołudnie spędziłem spacerując aleją biegnącą wzdłuż plaży. Plaża jest zresztą wtedy pełna, ciągle słychać sprzedawców wszystkiego, najczęściej piwa, słodyczy i Acarajé. Można się też niedrogo zaopatrzyć w oryginalne inaczej płyty, do wysłuchania których zmuszeni jesteśmy bez względu gdzie się aktualnie znajdujemy. Ciężko jest oddać ten klimat za pomocą zdjęć, dlatego nagrałem kilka krótkich filmików:



Sprzedawca kokosów z megafonem.




Grający rower sprzedawcy zupy.




I wreszcie muzyczna taczka plażowego sprzedawcy płyt

W każdym razie, często mówi się o Nordeste (północnym wschodzie) Brazylii jako odrębnym regionie. Rzeczywiście, jest tu jakby głośniej, ludzie są bardzo mili, mamy też wiele typowych potraw. Z pisaniem czegoś więcej wstrzymam się do odwiedzenia Salvadoru, który jest prawdziwym kulturalnym centrum regionu.



A samo Maceió jako miasto? No cóż, kolejne miasto plażowe. Poza plażą wiele tu nie ma. Pomimo prawie miliona mieszkańców życie wydaje toczyć się dość spokojnie. Sprawia też wrażenie dobrze rozwiniętego, a część plażowa dobrze przemyślanej (nikt nie wpadł na pomysł budowania kilkunastopiętrowych wieżowców w tym miejscu).

A teraz idę zwiedzać Salvador:)

sobota, 17 kwietnia 2010

Maranhão, Piauí, Ceara - Informacje praktyczne

Pierwszy odcinek (São Luis - Fortaleza) już dawno za nami. Do tej pory na blogu koncentrowałem się bardziej na swoich wrażeniach niż na praktycznej części wyjazdu. Uznawałem, że to ile co kosztuje i skąd odjeżdza można znaleźć w przewodniku (ja korzystam z Lonely Planet - dzięki Mateusz:). Mimo to Milena doradziła umieszczanie bardziej praktycznych informacji o miejscach, które odwiedziliśmy. Dlatego też gdyby ktoś chciał kiedyś powtórzyć tą trasę, ten post jest dla niego.

Po pierwsze, Brazylia tania nie jest. Właściwie to najdroższy kraj Ameryki Południowej, pewnie poza Gujaną Francuską. Z drugiej strony, północ Brazylii jest wyraźnie tańsza niż południe. Co jednak najgorsze i na co trzeba się przygotować przyjeżdzając tutaj - prawie nikt nie jest w stanie udzielić jakichkolwiek informacji o tym co ile kosztuje. Dopiero tu na miejscu mogłem się o tym przekonać. Dlatego podam parę podstawowych cen, być może okażą się użyteczne:
Po pierwsze, R$1 (Real) to w tej chwili ok. 1,65zł.
  • Noc w tanim hostelu(dormitorium)/gospodzie: R$20 (masakryczna gospoda, Parnaiba, albo i fajne schronisko w Fortaleza) - R$50 (fajne pokoje, klimatyzacja, Jericoacoara). Ogólnie średnio R$25.
  • Obiad - od R$5 (tania restauracja w Barrerinhas - mięso, ryż, fasola), ale w Jericoacoara ceny zaczynają się od R$15. Bezpiecznie jest liczyć R$15-20, często będzie mniej.
  • Przekąski - bułka z szynką, Pastel, Coixinha, Esfirra - od R$1 (w São Luis) do R$3(Stacja autobusowa w Fortaleza). Średnio R$2.
  • Woda - 1,5L - ok. R$2
  • Piwo - butelka 0,6 w barze ok. R$4, puszka 0,3 w sklepiku ok. R$2, ta sama puszka od sprzedawcy na ulicy - do R$3.
  • Guarana - popularny w Brazylii napój - R$3 za butelke 2L.
  • Agua de Coco - R$2
  • Internet - od R$1 (Parnaiba) do R$4 (Jericoacoara) za godzinę
  • Transport publiczny - ok. R$1,5 za jeden przejazd
Transport.Ceny na trasie którą pokonaliśmy:
São Luis - Barrerinhas: R$35 (samochód lub van)
Barrerinhas - Paulino Neves: R$15 (ciężarówka 4x4)
Paulino Neves - Tutóia: R$10 (ciężarówka 4x4)
Tutóia - Parnaiba: R$16 (autobus)
Parnaiba - Camocim: R$17 (autobus)
Camocim - Jericoacoara: R$30 (samochód 4x4)
Jericoacoara - Fortaleza: R$40 (cięzarówka 4x4 + autobus)
Razem R$163 za transport na tym odcinku.

Wycieczki. Będąc w Barrerinhas zrobiliśmy wycieczkę do Lençóis Maranhenses - R$40. Następnego dnia popłynęliśmy nad Rio Preguiça - R$45. Można i trzeba się targować.
Ogólnie trzeba liczyć ok. R$40-50 za wycieczkę.

Wszystkie podane informacje dotyczą odcinka, który przejechaliśmy szukając niedrogich miejsc do spania i jedzenia (absolutnie nie wolno ich uogólniać na całą Brazylię). Podobnie ze środkami transportu. Zamiast jechać ciężarówką, można pojechać łazikiem pustynnym (Buggy), który jest 3x droższy. Tak jak można zjeść za R$5 (choć to rzadkość) tak i spokojnie znajdziemy obiad za R$30.

Ogólnie trasa jest dość znana w Brazylii, kiedyś została wybrana najbardziej atrakcyjną trasą turystyczną. Dla mnie absolutny numer jeden to Lençóis Maranhenses. Jak na razie jest to zdecydowanie najlepsze miejsce jakie widziałem w Brazylii i podejrzewam, że być może dorówna mu Foz do Iguaçu.
- Jericoacoara była zdecydowanie warta odwiedzenia, ma piękną plażę i ładny kolor wody (choć przyznam, że do wody w Meksyku ciągle trochę jej brakowało). My trafiliśmy tam w niskim sezonie, więc ciężko oceniać jak to wygląda normalnie, nocą było zbyt spokojnie.
- São Luis to fajne centrum historyczne, słychać sporo reggae na ulicach, są też imprezy w tym klimacie, ale w końcu się tam nie wybraliśmy. Do tego całkiem ładna plaża, ale dość dużo brakuje jej nawet do tej w Recife. Ogólnie, więcej niż dwa dni moim zdaniem nie warto tam siedzieć.
- Alcântra moim zdaniem jest raczej stratą czasu, główną zaletą tego miejsca jest to, że jest tam bardzo tanio.
- Fortaleza jest dość nudna, przyjechaliśmy tam w niedzielę i niewiele było tam do zrobienia. Nie było nawet gdzie zjeść bo restauracje były pozamykane! Z drugiej strony mamy tam ogromny, 4 piętrowy targ, w którym można naprawdę tanio kupić ubrania i pamiątki. Do tego w nocy otwierane jest inne targowisko, w którym można kupić wszystko jeszcze taniej (koszulki za 5 Reali, czy krótkie spodenki za 10). Warto też wybrać się na poniedziałkową imprezę (Bar Pirata). Plaża w Fortaleza jest dość przeciętna, pełno jest porozstawianych barów i parasoli (Brazylijczycy nie uznają siedzenia na ręcznikach na plaży, po przyjściu najlepiej jest zapłacić z krzesło i parasol).
- Fajną częścią całej trasy jest sposób transportu. Przyglądając się odcinkowi na mapie widać, że z jednej do drugiej wioski nie jest daleko, jednak zupełny brak dróg powoduje, że przejechanie 100km potrafi zająć cały dzień.

Tak jak pisałem, gdybym miał jeszcze raz wybrać najlepsze z odwiedzonych miejsc, to na pewno byłyby to Lençóis Maranhenses i Jericoacoara. Dość ciężko jest mi oceniać te miejsca z punktu widzenia kogoś kto przyjeżdza z Europy, bo jednak po paru miesiącach w Brazylii na wszystko patrzy się inaczej i dość trudno jest zwrócić uwagę na wszystkie różnice. Co by jednak nie mówić, północ Brazylii, szczególnie tamtejsze wioski określiłbym jako inny świat, po odwiedzeniu których zaczynamy doceniać cywilizację:)

piątek, 16 kwietnia 2010

Porto de Galinhas

Choć do tej pory tego nie napisałem to teraz muszę się do czegoś przyznać. Do tej pory brakowało mi czegoś co widziałem na plaży w Meksyku - niesamowicie wręcz niebieskiej wody. Nie widziałem jej ani na Ilha Grande, ani w Rio, ani też na żadnej z plaż, które odwiedziłem podczas tej podróży. I nawet dzisiaj jej nie zobaczyłem. Zobaczyłem za to coś równie niepowtarzalnego.


Porto de Galinhas (dosłownie port kurczaków, nazwa pochodzi od historii tego miejsca: gdy niewolnictwo w Brazylii zostało zakazane, więźniowie nadal byli przywożeni, tyle że żeby to ukryć przykrywano ich kurczakami. Gdy przypływał statek z więźniami, krzyczano: "Kurczaki przypłynęły!". Wątpliwy powód do chwały, ale nazwa pozostała a kurczak jest symbolem tej miejscowości).
Wracając do widoków, jest to miejsce w którym wystąpują jeziora w miejscu oddzielonym rafą od pełnego morza. W czasie odpływu można sobie chodzić po rafie i oglądać ryby, które zostały uwięzione w jednym z wielu zbiorników:





Woda w tym miejscu ma niepowtarzalny zielononiebieski kolor i tak jak pisałem, po raz pierwszy widziałem coś co się porównuje z pięknem plaż przy morzu karaibskim.


Po spacerze po odkrytej przez odpływ rafie przeszliśmy kilka kilometrów plażą, która podobno została wybrana najpiękniejszą w Brazylii (tutaj jestem mocno sceptyczny, widać inna komisja wybrała wcześniej Jericoacoara).
Po drodze trafiliśmy na kilku surfistów:


W końcu dotarliśmy do miejsca gdzie w tej chwili ma tarło konik morski. Organizowane są wycieczki, w których można zobaczyć żywe morskie koniki. Niestety kolorem wiele im brakuje do znanych jaskrawoczerwonych i żółtych barw ponieważ kamuflując się przybierają one kolor otoczenia, którym w tym przypadku jest błotniste dno. Pan łódkowy w jakiś sposób łapał koniki by móc je nam przez chwilę pokazać:





Wracając z oglądania koników trafiliśmy jeszcze na obnośnego sprzedawcę ostryg.


Taki nadmorski fastfood, pan chodzi z lodówką pełną ostryg i limonek, otwiera nam jedną, oczywiście żywą, wkrapia sok z limonki i gotowe. Palce lizać;)

Zdjęcia z Porto de Galinhas.

czwartek, 15 kwietnia 2010

Recife i Olinda

Od ostatniego wpisu minęło trochę czasu, mimo że z Jericoacoara pojechaliśmy z Mileną do Fortalezy. Sama podróż też była oczywiście nieprzeciętna, bo podjechał po nas jakiś brazylijski odpowiednik STAR-a z zamontowanymi plastikowymi siedzeniami na pace, którym pojechaliśmy do Gijoca, najbliższej miejscowości gdzie był asfalt;)
Nad ranem następnego dnia przybyliśmy do Fortalezy. Niestety, to miasto zawiodło mnie tak mocno, że nawet nie chce mi się o nim pisać. To znaczy, jak w każdym mieście było parę rzeczy do zrobienia, była plaża, całkiem ładna z resztą, ale ile można pisać o plaży jeżeli jedzie się wybrzeżem. Ale wrażenie, które mieliśmy spacerując niedzielnym popołudniem - kompletnie wyludnionego centrum (całkowicie i absolutnie, był dzień, ale ulice były puste jak w nocy), wpisywało się w atmosferę lekkiej ospałości i braku konkretnych rzeczy do zrobienia. No dobra, poszliśmy na zakupy na centralny market i na imprezę odbywającą się w barze, który otwierany jest tylko w poniedziałki (swoją drogą to akurat mogę z czystym sumieniem polecić - Bar Pirata). Prawda jest jednak taka, że tam gdzie się znaleźliśmy rewelacji nie było i nawet nie było czemu robić zdjęć.
Fortaleza była też ostatnim etapem wspólnej podróży, bo każdy poleciał potem w swoją stronę - Milena musiała już wracać do Belo Horizonte, a ja wylądowałem w Recife. To było kilka fajnie spędzonych razem dni, dzięki:)


Wyświetl większą mapę

Pierwsze wrażenie: Recife jest wyraźnie lepiej rozwinięte niż Fortaleza. Podobno też wyraźnie bardziej niebezpieczne.
Recife jest naprawdę ciekawie położone - znajduje się na trzech wyspach i do tego na ujściu rzeki. Stąd też wiele mostów i pomysł żeby nadać mu nazwę Brazylijskiej Wenecji. Sama nazwa miasta pochodzi od raf zaraz naprzeciwko wybrzeża.


Mamy tu całkiem zadbaną starówkę i rafę, na której postawiono rzeźby mające uczcić pięśsetlecie powstania Brazylii:


Piętnaście minut jazdy autobusem od Recife znajduje się Olinda. O ile Recife sprawia wrażenie dość nowoczesnego, będąc przy tym czwartym największym miastem Brazylii, to Olinda jest kolonialnym miasteczkiem, w którym życie toczy się o wiele spokojniej:







Chociaż Recife jest naprawdę ładnie położone, i cała dzielnica Boa Viagem znajduje się zaraz przy długiej na kilka kilometrów plaży, to nikt tu nie wchodzi do wody, z powodu powtarzających się ataków rekinów:


Szczególnie niebezpieczne jest przekraczanie granicy raf, które oddzielają płytką strefę przybrzeżną od oceanu. Podobno kilkanaście lat temu, zaraz na wybrzeżu znajdowała się ubojnia. Wszystkie odpadki przez długi czas lądowały w wodzie. Najwyraźniej na tyle długi, że rekiny zdążyły się przyzwyczaić do darmowych obiadów. Niestety, ubojnia została zamknięta, a rekiny przyzwyczajone do miejsca zmieniły tylko swoje upodobania.

Kilka zdjęć z Recife i Olindy.

niedziela, 11 kwietnia 2010

Jericoacoara

Po dwóch dniach spędzonych w Jericoacoara właśnie wybieramy się do Fortalezy. Było spokojnie, nawet bardzo. W niskim sezonie wioska wieczorami właściwie zasypia. Dopiero około pierwszej w nocy coś zaczyna się dziać, ale to chyba ze względu na mieszkających tu pracowników hoteli, barów i restauracji. Słowem, impreza mniej dla turystów, bardziej dla brazyliczyków.
Jericoacoara to z jednej strony zwykła nadmorska miejscowość. Z drugiej jest tak pięknie położona, że wiele osób, które tu raz przyjechały ciągle wraca, a nawet przeprowadza się. Z jednej strony, Duna do Pôr do Sol (Wydma zachodzącego słońca), z której można sobie pozjeżdżać na desce (niestety do snowboardu temu sporo brakuje, ale zawsze to jakieś urozmaicenie).


Z drugiej strony wioski mamy Pedra Furada (Dziurawy Kamień) - symbol Jericoacoara.


My z Mileną wybraliśmy się tam konno. Przejechaliśmy kilka wzgórz znajdujących się zaraz obok plaży, na których pasły się stada kóz. Wystarczyło podjechać nieco bliżej i zaczynały się powoli odsuwać dzwoniąc przy tym dzwonkami. Gdyby nie uderzające o brzeg w dole wzgórza fale, pomyślałbym że to Szwajcaria, a nie Brazylia;)


Kilkanaście kilometrów od wioski znajduje się Lagoa de Paraiso, słodkowodne jezioro, w którym mamy do dyspozycji brazylijski wynalazek wypoczynkowy, wodny hamak:


Jak widać wiele się tu przez ostatnie dni nie działo.


Chociaz nie ma mnie teraz w Polsce, to dzisiaj rano dowiedzialem sie o tragedii w Smolensku. Oboje z Milena bylismy poruszeni, chyba jak wszyscy polacy. Moze nie wszyscy o tym wiedza, ale Brazylia oglosila zalobe narodowa.

sobota, 10 kwietnia 2010

4x4

Ostatnie dwa dni minęły nam głównie na przemieszczaniu się. We wtorek rano wyjechaliśmy z Barrerinhas. Głównym środkiem transportu są tu ciężarówki 4x4 z zamontowanymi siedzeniami, bo pomiędzy wioskami nie ma dróg. Wcześnie rano wychodzimy z naszej pousady w poszukiwaniu ciężarówki do Paulino Neves, jednej z wiosek znajdujących się na trasie w kierunku Jericoacoara. Chwilę później, ciężarówka znajduje nas, bo widząc turystów z plecakami zaczepia nas młody chłopak, oferując jazdę w tą stronę. Półtorej godziny podskakiwania na siedzeniu i trzymania się żeby nie wypaść. Sporo frajdy, jazda przez wydmy, łącznie z podziwianiem stad owiec, krów i kóz, ale to co dla nas jest przygodą, dla mieszkańców tych wiosek jest codziennością.





W końcu dojeżdzamy do Paulino Neves.


Mamy dwie godziny. Dwie godziny spaceru w upale. Początkowy pomysł żeby wykąpać się na plaży został zaniechany po tym jak spotkaliśmy tam dzieci kąpiące się z końmi, którymi się opiekują:





Siedzimy w centrum wioski i tam spotykamy pewnego amerykanina, który podróżuje od 27 miesięcy. Objechał już kawał świata i ciągle nie planuje wracać. W Brazylii jest nielegalnie po tym jak nie udało mu się przedłużyć wizy. Planuje nielegalnie przekroczyć granicę z Kolumbią, żeby stąd wyjechać.
Niektórzy ludzie imponują swoimi planami i pomysłami,u innych odwaga niebezpiecznie zbliża się do głupoty.

Kolejna godzina jazdy ciężarówką i dojeżdzamy do Tutóia. Stamtąd bierzemy autobus do Parnaiba. Tam też jesteśmy zmuszeni spędzić noc, bo autobus którym chcieliśmy jechać jest przepełniony. Zatrzymujemy się w gospodzie naprzeciwko dworca autobusowego. Pokoje spokojnie mógłby być scenerią do kręcenia horrorów. Brudno, żarówka zwisająca z sufitu, pod którą wiruje stukający wentylator. Uciekamy stamtąd tak wcześnie jak się da, bo o 7.15 mamy autobus do Camocim. Kolejne 2 godziny, dojeżdzamy na miejsce i stamtąd wsiadamy w kolejną cięzarówkę, to już ostatni odcinek do Jericoacoara. Nasze bagaże lądują na dachu, a my się zastanawiamy czy dojadą na miejsce razem z nami.

Droga do Jericoacacara to coś fantastycznego. O ile wcześniej jeździliśmy po krzakach i wydmach to teraz jeszcze jedziemy plażą. Z jednej strony mamy morze, a z drugiej lekko porośnięte wybrzeże.









Dwa razy przeprawiamy się razem z naszym samochodem na drugą stronę jeziora. To zdecydowanie najlepszy kawałek naszej trasy.







W końcu dojeżdżamy do Jericoacoara - małej wioski znajdującej się na obszarze rezerwatu przyrody. Nie prowadzi tu żadna asfaltowa droga, nie ma też żadnego bankomatu. Plaża w Jericoacoara została kiedyś wybrana jedną z 10 najpiękniejszych plaż na świecie, ale o tym będzie niedługo:)

Zdjęcia z drogi do Jericoacoara i do Parnaiba