czwartek, 23 września 2010

Trogir

Po dwóch tygodniach pobytu w Polsce jeszcze raz udało mi się wyjechać. Tym razem do Chorwacji, z rodzicami i bratem, uciekać przed polskim deszczem i chłodem. Jesteśmy tu od kilku dni i choć nie jechałem z wielkimi oczekiwaniami, to Chorwacja naprawdę miło mnie zaskoczyła. Jest to pewnie jedno z najbardziej popularnych wśród Polaków miejsc turystycznych, zapewne ze względu na możliwą do pokonania samochodem odległość, ceny, ładną pogodę i całkiem podobny do polskiego język.

Od Trogir

Wyjechaliśmy w sobotę rano z Ciechanowa by na wieczór dojechać do granicy Słowacko-Węgierskiej, gdzie spędziliśmy noc. Pierwszy dzień to około 750 przejechanych kilometrów, dlatego też tym bardziej zdziwiliśmy się jak szybko dojechaliśmy kolejnego dnia na miejsce. Od Węgier autostrady zaczęły wreszcie zasługiwać na to miano i droga mijała znacznie szybciej. W Chorwacji jesteśmy za to pełni podziwu dla jakości dróg i sposobu jazdy tutajszych kierowców - jadąc 140-150 km/h właściwie nikogo nie wyprzedzaliśmy, była to prędkość zupełnie standardowa.

Przez większość drogi mieliśmy za to poważne obawy czy jest po co jechać. Jadąc na południe pogoda stawała coraz gorsza, a samochodowy termometr pokazywał jakieś 10 stopni co nie wróżyło zbyt dobrze planom spędzenia słonecznych wakacji. Sama droga jednak jest naprawdę ciekawa, pełna górskich widoków i tuneli wykutych w skałach. Po jakichś dwóch godzinach jazdy w deszczu wjechaliśmy do kolejnego, kilkukilometrowego tym razem tunelu. Wyjeżdżamy z drugiej strony - a tu kompletna zmiana! Od razu kilka stopni więcej, słońce i nie pada:)

Zatrzymaliśmy się w jednym z domów znajdujących się kilka kilometrów od Trogiru - ładnej miejscowości turystycznej położonej nad morzem. Przyjazd po sezonie ma tę zaletę, że bez problemu można znaleźć kwaterę w naprawdę przystępnej cenie (35 euro za jakby mieszkanie dwupokojowe z kuchnią i łazienką) i do tego ładnym widokiem:





Sporym zaskoczeniem jest to, że mimo nie tak dużej odległości - jakieś 1500km od Warszawy i to nie w linii prostej, roślinność i klimat są zupełnie inne. Na drzewach u naszego gospodarza rosną sobie kiwi, na ulicach widać drzewka mandarynkowe czy granaty:


Oprócz tego jest to też rejon znany z uprawy winogron, więc obok Trogiru trafiliśmy na targ, na który przychodzili mniejsi i więksi producenci win:





Co się z tym wiąże to oczywiście dostępność taniego i dobrego wina, czy to w supermarketach czy w restauracjach gdzie zawsze możemy poprosić o domowe wino, które cenowo jest porównywalne z argentyńskim czyli po prostu niedrogie (choć nie wiem czy aż tak dobre).

Sam Trogir jest naprawdę uroczo położonym miasteczkiem o fajnej zabudowie i ciasnych uliczkach, po których jeździ pełno skuterów bo chyba tylko w ten sposób można się tu w miarę sprawnie poruszać.




Jednym z celów naszego wyjazdu było po prostu poleżenie na plaży. Pierwszą przeszkodą w przypadku Chorwacji jest jednak brak piasku. Drugą przeszkodą jeżowce i konieczność noszenia specjalnych gumowych butów podczas kąpieli. Tak więc chcąc sobie po prostu poplażować trzeba się zaopatrzeć w buty do kąpieli, klapki i karimatę bo nie ma co liczyć że znajdziemy jakąś wygodną pozycję na ręczniku rozłożonym na drobnych ostrych kamykach. Plus jest taki, że wyciągnięcie aparatu z plecaka nie oznacza zapaskudzenia go piaskiem, który wchodzi gdzie się tylko da.
Z drugiej strony plaże te mają też swój urok, są po prostu ładne choć surowe.




Jak do tej pory jestem pod dużym wrażeniem tego co zobaczyłem. Może i jest to jeden z najpopularniejszych celów turystycznych, ale bez wątpienia zasłużenie. Góry, które łączą się z morzem, przyjemny klimat (choć nie wyobrażam sobie pobytu tutaj w czasie sezonu, gdy dochodzi do 39 stopni), wszystko czyste i zadbane. Fajnie odkryć takie miejsce tak niedaleko:)

Zdjęcia z Trogiru

wtorek, 21 września 2010

Powrót do Polski

Tak jak pisałem, wróciłem już z Brazylii. Ostatnie dni w Kolumbii spędziłem razem z Moniką w Bogocie. Po raz drugi Bogota zrobiła na mnie dobre wrażenie. Co do jednego nie miałem wątpliwości - jest to miasto, w którym jest co robić.

Od Bogota

Oprócz wieczornych wyjść wybraliśmy się wszyscy razem na wzgórze Monserrate, na którym położony jest kościół i z którego mamy piękny widok na całą Bogotę.



Tam też spróbowaliśmy lokalnych specjałów. Jednym z nich była Chicha, czyli lekko sfermentowana kukurydziana papka.



Do produkcji naturalnej chichy używa się między innymi ludzkiej śliny, która rozpoczyna fermentację tego orzeźwiającego napoju. Chociaż ta była podobno zrobiona inaczej, to jakoś świadomość tego w jaki sposób mogła zostać wyprodukowana zaprzątała mi głowę podczas degustacji.

Innym przysmakiem był pieczony banan z serem i dżemem z guayaby:



Po zejściu z Monserrate wybraliśmy się pod pałac prezydencki zobaczyć zmianę warty i spowodowaną nią paradę wojska:


Tutaj muszę przyznać, że choć początkowo nie chciałem tam iść, to zrobiła ona na mnie spore wrażenie. Właściwie to nawet nie udało nam się tam wytrzymać do końca, bo godzinna parada połączona z odegraniem hymnu i powolnym, uroczystym składaniem flagi Kolumbii po pewnym czasie zaczęła nam się nieco dłużyć. Mimo to był to jeden z momentów, które miło mnie zaskoczyły, bo i nie spodziewałem niczego szczególnego po zmianie warty.

W Bogocie pożegnałem się z Moniką, Juanem Pablo i Juanem Sebastianem. Na lotnisko przyszła też Anita, sympatyczna brazylijka, z którą mieliśmy naprawdę fajny kontakt w Belo Horizonte. Teraz to ona przyjechała do Kolumbii na praktykę. To naprawdę coś fajnego spotkać kogoś znajomego tak daleko od miejsca, w którym się go poznało.

Z Kolumbii wróciłem do Belo Horizonte gdzie pożegnałem się jeszcze raz ze wszystkimi. Przyszli trzej znajomi z pracy, niektórzy znajomi z Aiesecu, i choć było bardzo fajnie, to bez całej ekipy, o której tu pisałem to jednak nie to samo. Kolejnego dnia pojechałem do Sao Paulo, gdzie spędziłem swój ostatni dzień w Brazylii. Przespałem się w hostelu, przeszedłem się Avenidą Paulista i przyszła pora łapać busa na lotnisko. Byłem ze trzy godziny przed lotem, bo jednak spóźnienie się na samolot (co do tej pory już raz mi się udało), skomplikowałoby mój powrót;)

Z bagażem nazbieranym przez rok czasu przepchnęłem się przez kolejkę, a tu się okazuje, że samolot jest tak pełny że nie wiedzą gdzie będę siedział. Dostałem najgorsze możliwe miejsce - zaraz na początku klasy ekonomicznej, tak że nie dało się wyprostować nóg, a ewentualne próby spania skutecznie niweczył podróżujący z tatą niemowlak francusko-brazylijskiego pochodzenia. Po jedenastu i pół godzinach lotu wylądowaliśmy w Zurychu, skąd zaraz wylatywał samolot do Warszawy. Trzeba przyznać, że Swiss ma to fajnie rozwiązane, bo przesiadki dla wszystkich pasażerów pokazują się zaraz przed lądowaniem na ekranach w samolocie.

Wylądowałem w Warszawie... no cóż, szok popowrotowy był;) Pierwszy, jakie to miasto jest małe, szczególnie w porównaniu z Sao Paulo. Jakie te drogi są dziurawe;) Jaka obsługa w banku jest niemiła (moja karta została zablokowana jak byłem w Brazylii). Mimo to po roku spotkałem się z rodziną, później ze znajomymi i właśnie oczywiście to było najmilszym momentem.

Wszyscy mówią, że adaptacja po powrocie jest jeszcze trudniejsza niż po wyjeździe. Ja czuję, że wróciłem tam gdzie byłem w Polsce. Właściwie nic się tu nie zmieniło. Mam tylko pełną głowę wspomnień z tego co zdarzyło się przez ten rok. Chyba nic mnie tu nie ominęło, więc nie żałuję, że mnie przez ten czas tu nie było. Blog z tego okresu jest tylko jakąś częścią tego co się działo, bo i nie o wszystkim się pisze na blogu;)

Po krótkim pobycie w Ciechanowie spędziłem tydzień w Warszawie i był to tydzień miło spędzony. Spotkałem się z dawno niewidzianymi znajomymi, zdążyłem jeszcze trzy razy przejść się pod pałac prezydencki zobaczyć nocne awantury (trochę ułatwiała to dogodna lokalizacja - zaraz obok Przekąsek Zakąsek;) Jakoś uświadomiłem sobie jak bardzo lubię to miasto, jak fajny jest Nowy Świat nocą, jak fajna jest nowo-stara warszawska starówka. Nie mam złego humoru po powrocie, jak niektórzy, z którymi rozmawiałem. Cieszę się, że tu jestem i dochodzę do wniosku, że Warszawa jest fajnym miejscem do mieszkania. Chociaż sam jeszcze nie wiem jak długo tu zostanę;)

Od Warszawa

środa, 8 września 2010

Santa Marta

Santa Marta nie powaliło nas na kolana. Właściwie to mamy kolejne muzeum Simona Bolivara, który w tym miejscu chory na gruźlicę dokonał swojego żywota. Nie wiem zresztą, może się nie znam, ale mam wrażenie, że jego lekarz nie życzył mu dobrze wysyłając go na wypoczynek właśnie tam gdzie panuje iście tropikalna temperatura i wilgotność.

Od Santa Marta

Simon Bolivar został uwieczniony w każdym Kolumbijskim mieście i jeżeli istnieje jakiś plac to jest wielce prawdopodobne, że jest to plac Bolivara.
Poza tym w mieście można przejść się plażą, chociaż daleko jej do tej znanej z Parku Tayrona:



W Santa Marcie rozstaliśmy się chwilowo z Alicją, Arturem i Martyną. Oni pojechali do Medellín, a ja zostałem jeden dzień dłużej żeby ponurkować. Z samego rana pojechałem do Taganga, małej wioski rybackiej położonej kilka kilometrów od Santa Marta.
A na miejscu niespodzianka, od razu mają aparat w wodoodpornej obudowie. Po wypłynięciu nastąpiła druga niespodzianka, zapomnieli go ze soba zabrać...
Tak więc pierwsze nurkowanie odbyło się bez aparatu, a wtedy właśnie było najwięcej ciekawych rzeczy pod wodą. Podczas przerwy aparat dowieźli, ale niestety za drugim razem to nie było już to samo.

Od Santa Marta




Po nurkowaniu posiedziałem jeszcze trochę na plaży, która choć nie powalała urokiem to była na tyle wolna od namolnych sprzedawców, że dało się na niej odpocząć.


Chyba nigdzie do tej pory nie miałem takiej alergii na sprzedawców plażowych. Lody, piwo, wisiorki, kapelusze, masaże oferowane przez bezzębne murzynki. I nie wystarczy powiedzieć "No, gracias". Będą stali jak wyrzut sumienia przed nami namolnie oferując swoje usługi. Jedyne co na nich działa to po prostu brak jakiejkolwiek reakcji. Nieprzyjemnie jest kogoś ostentacyjnie ignorować, ale nie zostawiają wielkiego wyboru.

Kolejnego dnia powróciłem do Bogoty i do tej pory czuję efekty gwałtownej zmiany klimatu z wilgotnego i gorącego na chłodny górski. Poza tym jestem już z powrotem w Polsce, ale na post podsumowujący przyjdzie jeszcze czas:)