wtorek, 24 sierpnia 2010

Chiva

Oglądając zdjęcia z Kolumbii ktoś mógł zwrócić uwagę na specyficzne kolorowe autobusy:

Od Medellin

To Chiva, jeden z symboli Kolumbii i Ekwadoru (choć są też w Paragwaju). Wcześniej używane jako środek transportu po najsłabiej rozwiniętych regionach, teraz urosły do rangi symbolu. Są to tak naprawdę szkolne autobusy ze Stanów Zjednoczonych, które kolorowo pomalowano i do których wstawiono drewniane ławki. Nie mają okien, bo i nie mają drzwi, więc wsiadamy przez miejsce gdzie powinny się znajdować:



Tu akurat zdjęcia z Feria de Flores, na której byłem 2 tygodnie temu w Medellin i o której napiszę niedługo. Ponieważ był to festiwal kwiatów, dlatego też tutaj Chiva przystrojona jest właśnie bukietami kwiatów.

Każda Chiva ma też swoje imię nadane przez kierowcę i wymalowane z przodu autobusu:



Z czasem ze środka transportu chivy przerodziły się w atrakcję turystyczną, w której organizowane są imprezy:

Od Cartagena

Będąc w Cartagenie pojechaliśmy nocną Chivą Rumberą (Chiva imprezowa). Polega to na tym, że jeździmy sobie nocą po mieście, popijamy rum i słuchamy muzyki wygrywanej przez zespół jadący razem z nami.

Kliknij aby obejrzeć filmik

Do tego wraz z upływem czasu i rumu pan animator podsuwa różne głupie pomysły, które dodatkowo są wspomaganą "presją grupy":

Kliknij aby obejrzeć filmik

Po przejeździe Chivą przez miasto dotarliśmy do ruin murów, na których można było potańczyć i zobaczyć pokaz tańców pochodzenia afrykańskiego:

Kliknij aby obejrzeć filmik


Kliknij aby obejrzeć filmik

Na koniec wylądowaliśmy w klubie położonym na plaży, w którym grana była salsa, merengue i vallenato. Może i wszystko było przygotowane dla turystów ale i tak było warto, impreza w autobusie się udała.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Parque Tayrona

Z Cartagena dotarliśmy do Santa Marty, kolejnego miasta położonego na wybrzeżu. O ile sama Santa Marta nie wzbudza szczególnego zachwytu to już położony obok niej Parque Tayrona jak najbardziej tak. Jest to wielki rezerwat przyrody położony na wybrzeżu, w którym znajdziemy tropikalny las a w nim dzikie zwierzęta oraz piękne karaibskie plaże. To chyba tu karaiby kolumbijskie zrobiły najlepsze wrażenie:

Od Parque Tayrona

Spacerując napotykamy zarówno ogromne plaże jak i małe zatoki z krystalicznie czystą wodą. Upał i wilgoć w parku powodują, że kąpiel przynosi ogromną ulgę.



Aby dostać się do plaż trzeba jednak przejść przez las. Tak jak mata atlantycka w Brazylii tak i ten las ma jednak niewiele wspólnego z naszymi lasami.



Pełno w nim mrówczych autostrad, po których mrówki noszą kawałki liści. Można się też natknąć na małą jadowitą (nie sprawdzaliśmy) żabkę:


Tu i ówdzie widać też wielkie stonogi:



Wychodząc z lasu w stronę plaży zmienia się krajobraz, roślinność staje się niższa i bardziej krzewiasta.


Wystarczy przejść ścieżką i już słychać szeleszczące pomiędzy liśćmi kolorowe jaszczurki:


Czuje się, że ten las żyje, ciągle słychać nawołujące się owady czy poruszające się zwierzęta. Im później, tym bardziej las zaczyna ożywać. Wracając z plaży przeszliśmy obok pola pełnego jam, z których co chwila wyłaniały się różnokolorowe kraby.


Wystarczyło jednak podejść nieco bliżej by zrobić zdjęcie i już krab znikał by po chwili znów wyglądać czy coś się zmieniło na powierzchni.

Do tej pory nasze zdania o Kolumbii są dość podzielone, uczciwie mówiąc nie wszystko w tym kraju działa idealnie, jak można było zresztą przeczytać w poprzednim poście. Jednak różnorodność występujących tu zwierząt jest zadziwiająca i nawet bez żadnego przygotowania i jakiejkolwiek wiedzy na ten temat, po prostu robi wrażenie.

Zdjęcia z Parque Tayrona

sobota, 21 sierpnia 2010

Cartagena

Z Guayaquil dotarliśmy do Cartageny. Cały przejazd zajął jednak naprawdę sporo czasu. Chyba w jakiś sposób mieliśmy też pecha, ale o tym za chwilę.
Z Guayaquil wzięliśmy autobus do Tulcán, przygranicznej miejscowości w Ekwadorze. Po ponad 12 godzinach drogi, wymęczeni nie tylko autobusem ale i zemstą Montezumy, która nas spokała po zjedzeniu ceviche (surowe owoce morza z limonką) i ekwadorskim McDonaldzie. Po przyjeździe do Tulcán przekroczyliśmy granicę skąd dostaliśmy się do Ipiales. Stamtąd złapaliśmy autobus do Cali. Jak się okazało nie zawsze warto oszczędzać na przejazdach, busik którym jechaliśmy dowiózł nas co prawda bardzo szybko, ale kierowca jechał przy tym jak wariat po górskich drogach. Jakieś osiem godzin drogi trzymając się siedzenia.

Po drodze próbowali nas jeszcze przy tym okraść, a właściwie pani siedząca za nami niepostrzeżenie wyciągneła kurtkę Alicji. Na szczęście Alicja zauważyła, że synek naszej współpasażerki bawił się szczoteczką do zębów zostawioną w kieszeni kurtki i w ten sposób udało się ustalić złodzieja. Parę krzyknięć Alicji, pani otwiera plecak i oto kurtka się znalazła.

Dojechaliśmy do Cali, poszliśmy na imprezę, ale tu niestety przeżyliśmy rozczarowanie - może trafiliśmy nie tam gdzie powinniśmy, ale impreza była dość drętwa i poziom salsy, z której miasto w końcu słynie nie był jakoś zadziwający. Dlatego bez żalu kolejnego dnia złapaliśmy samolot do Cartageny. A tu kolejna niespodzianka, po jeden raz już przełożonej godzinie wylotu przychodzimy na lotnisko i co? Samolot ma kolejne opóźnienie. Brak informacji o czymkolwiek, na lotnisku bajzel, ukrywający się przed wsciekłymi klientami personel. W końcu nad ranem, wymęczeni jak jasna cholera, przylatujemy do Cartageny. A kolejny dzień przynosi kolejne wieści, inny samolot tych samych linii rozbił się przy lądowaniu.

Jednak udało się, odwiedziliśmy Cartagenę, kolonialną dumę Kolumbii.

Od Cartagena


Cartagena ma rzeczywiście piękną starówkę, choć może w porównaniu z Brazylijskimi miastami kolonialnymi (np. Ouro Preto) nieco zaniedbaną. Sporo jest jednak uliczek, po których można pospacerować. Cała starówka jest przy tym otoczona murami obronnymi, na które można wejść by zobaczyć miasto z innej perspektywy:











Zaraz obok miasta znajduje się też fort obronny, który obronił Cartagenę przed atakiem Anglików.






Sam fort jest wart zobaczenia szczególnie ze względu na rozmiary i rozległą sieć tuneli łączących odległe części fortu.

Choć Cartagena może pochwalić się ładną starówką to niestety ładnych plaż w niej nie uświadczymy. Te które możemy znaleźć są po prostu zaśmiecone, dlatego też wybraliśmy sie na wycieczkę na Islas del Rosario (Wyspy Różańcowe), gdzie wreszcie od pobytu w Meksyku zobaczyłem karaibską plażę:



Zdjęcia z Cartageny

środa, 18 sierpnia 2010

Guayaquil

Do Guayaquil przyjechaliśmy nad ranem, zbyt wcześnie by wychodzić z dworca autobusowego. Poczekaliśmy na gwałtowny wschód słońca i zaraz wzięliśmy taksówkę do hostelu. Wchodzimy po schodach a tu nagle całe schody zaczynają się ruszać wraz ze ścianami, a woda w basenie wylewa się na brzegi. Pani, która prowadziła nas do pokoju bez większego zdziwienia powiedziała, że to trzęsienie ziemii. Jest coś o tym tutaj. Dość niecodzienne doświadczenie, na szczeście nic się przy tym nie stało.

Po odespaniu nocy w autobusie wybraliśmy się zobaczyć pomnik, z którego znane jest Guayquil.

Od Guayaquil

Guayaquil jest miejscem, w którym spotkali się dwaj wyzwoliciele Ameryki Południowej, Jose San Martin i Simon Bolivar, po wyzwoleniu odpowiednio południa i północy kontynentu spod panowania hiszpańskiego.

Guayaquil jest też po prostu dużym miastem portowym o zupełnie innym klimacie niż Quito. Nie jest niestety tak zadbane, ale z drugiej strony też ma swoje ładne miejsca, jak np. park po którym chodzą ogromne legwany:


Żyją sobie przyzwyczajone do ludzi do tego stopnia, że niektórzy je głaszczą i karmią:



Poza parkiem wybraliśmy się na oddaloną o jakieś dwie godziny od Guayaquil pacyficzną plażę. Nie było to żadne znane miejsce, ale i nie spodziewaliśmy się wiele - ja po prostu chciałem zobaczyć pacyfik. Spore fale i plaża dość przeciętna, ale będąc tak blisko tam nie pojechać...
Właściwie to w jakiś sposób sam przejazd autobusem nauczył nas czegoś o mentalności ludzi. Autobus zgodnie z rozkładem miał jechać półtorej godziny co zostało potwierdzone przez kierowcę. Dojechaliśmy jakieś 45 minut później. Pytamy więc:
- Przepraszam, czy ten autobus normalnie jedzie półtorej godziny?
- No tak.
- Ale ten jechał o wiele dłużej, on normalnie jeździ krócej?
- No nie, on zawsze tak jeździ.
Jak widać tutaj czas się liczy trochę inaczej;)

piątek, 13 sierpnia 2010

Mitad del Mundo

Zaraz obok Quito znajduje się miejsce, które po prostu trzeba odwiedzić będąc w pobliżu. Jest to monument wskazujący równik, czyli Mitad del Mundo (Połowa Świata).

Od Quito

Tak naprawdę jest to jednak miejsce, w którym francuzi kiedyś błędnie wyznaczyli równik i dlatego niedaleko znajduje się inny równik, ten prawdziwy. Będąc tam trzeba jednak zobaczyć obydwa, choć pierwszy przypomina bardziej centrum handlowe. Można się tam zaopatrzyć w poncza, ciepłe czapki czy rękawiczki w sam raz na chłodne ekwadorskie zimy;)

Na prawdziwym równiku za to zostało zbudowane równikowe muzeum, w którym możemy zobaczyć chaty indian wraz z przedmiotami związanymi z ich kulturą jak i samych indian przy pracy:






Wewnątrz chat mamy za to indiański inwentarz w postaci świnek morskich, do których jeszcze wrócimy;)


Główną atrakcją muzeum były, przynajmniej dla mnie, równikowe eksperymenty, których nie można przeprowadzić nigdzie poza równikiem. Próbowaliście kiedyś postawić jajko na gwoździu?


Na równiku ze względu na brak siły Coriolisa udaje się to zaskakująco łatwo.

Najczęściej zadawane pytanie to czy faktycznie woda w umywalce spływa inaczej na półkuli północnej niż na południowej. Sam byłem do tego mocno sceptycznie nastawiony, jednak faktycznie, na południu spływająca woda wiruje w prawo, a na północy odwrotnie.


Ostatnią próbą jest przejście wzdłuż linii równika z zamkniętymi oczami.



Jest to trudniejsze niż mogłoby się wydawać, wystarczy, że lekko stracimy równowagę a siły równika nie pozwolą nam jej odzyskać (swoją drogą nie mogę zrozumieć dlaczego tak się dzieje, w końcu siła odśrodkowa działa jednakowo na obie ręce...).

Po przeprowadzeniu równikowych eksperymentów wybraliśmy się na górę aktywnego wulkanu we wnętrzu którego ludzie założyli wioskę będącą teraz atrakcją turystyczną.


Wulkan daje co prawda niekiedy o sobie znać wydając z siebie różne odgłosy, jednak od kilkunastu lat nic nie wybuchło, więc nikt nie zawraca sobie tym głowy;)

Najbardziej egzotyczną informację zostawiłem na deser, a właściwie na obiad, na który zamówiliśmy z Arturem cuya - czyli świnkę morską:


W Ekwadorze, tak jak i w Peru świnki morskie się po prostu je. Uczciwie jednak mówiąc nasz cuy to były głównie gruba skóra i kości, tak więc jak to określił Artur cuy zaspokoił naszą ciekawość, ale niekoniecznie apetyt;)

Zdjęcia z Quito i z Równika

czwartek, 12 sierpnia 2010

Quito

W ostatni weekend wróciłem do Bogoty z Medellín (o którym później), gdzie spotkaliśmy się z Alicją, Arturem i Martyną, którzy przylecieli z Polski. Razem z Juanem Pablo odebralimy ich z lotniska w Bogocie. Od razu okazało się, że mamy problem, bo ich bagaż został jedno lotnisko za nimi, a konkretnie w Miami (najprawdopodobniej z powodu niecodziennej trasy Warszawa-Helsinki-Nowy Jork-Miami-Bogotá, którą udało się znaleźć w naprawdę promocyjnej jak na ten odcinek cenie).
Żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawę poprosiliśmy by wysłali ich zgubę do Quito, stolicy Ekwadoru, gdzie pojechaliśmy kolejnego dnia.

Z samego rana złapaliśmy autobus do Ipiales, kolumbijskiego miasta znajdującego się przy granicy z Ekwadorem. O ile wyjazd z Kolumbii nie stanowił większego problemu (poza 22 godzinami spędzonymi w autobusie) to wjazd do Ekwadoru już tak. Spędziliśmy kilka godzin zawieszeni pomiędzy Kolumbią i Ekwadorem z powodu problemów z łącznością na granicy, z powodu której nie można było zarejestrować naszego wjazdu. Po pewnym, dość długim, czasie przyjechał samochód, pan wlazł na słup telefoniczny, coś tam naprawił i oto Ekwador stanął przed nami otworem. Kolejnych kilka godzin w autobusie do Quito dało nam do zrozumienia, że przekroczyliśmy nie tylko granicę państwa, ale również obyczajów. Mimo kupienia biletu, o który tutaj dla odmiany nie dało się targować, nasze miejsca zajęli inni pasażerowie, którzy swój przejazd opłacili w nieco mniej oficjalny sposób - prosto do kieszeni kierowcy. Po godzinie spędzonej na ławce z przodu autobusu Alicja zaczęła protestować i dostaliśmy swoje miejsca.

Po kolejnych kilku godzinach przyjechaliśmy do Quito. Biorąc pod uwagę widoki na naszej trasie, a konkretnie domy w lekko gorszym stanie i taką też drogę nie oczekiwaliśmy zbyt wiele po stolicy Ekwadoru. A tu zastała nas spora niespodzianka.

Od Quito


Quito, które poznaliśmy, okazało się miastem naprawdę nowoczesnym, zadbanym i naprawdę ładnie położonym. I położonym naprawdę wysoko, jeszcze wyżej niż Bogotá, bo na wysokości 2850 m n.p.m. Krótko mówiąc nocą można było zmarznąć, chociaż Quito położone jest niemalże na równiku.

Spacerując po mieście trafiliśmy oczywiście na obowiązkowy w tych rejonach pomnik Simona Bolivara:



Zwiedziliśmy też imponującą katedrę znajdującą się niedaleko. Katedra robiła wrażenie zarówno rozmiarami jak i miestrnością konstrukcji.



Zaraz przy wejściu zobaczyliśmy pomnik Jana Pawła II:



Wejście na górę było też okazją do zobaczenia panoramy Quito:



Quito jest naprawdę fajnie zachowane, nie cierpi na nadmiar wieżowców, które przysłaniałyby stare miasto. Dobrze zachowane budynki z epoki kolonialnej tworzą przyjemną i atrakcyjną turystycznie przestrzeń.



Po spędzeniu dnia na poznawaniu starego miasta wróciliśmy do hostelu gdzie już czekał na moich towarzyszy ich sfatygowany bagaż. Radość z odzyskania dawno nie widzianych plecaków była ogromna. Przy okazji też wszyscy stwierdzili, że skoro przez te dni dało się jeździć bez tego bagażu, to po co im kilkanaście kilo na plecach? Gdzieś przeczytałem fajną zasadę dotyczącą pakowania swojego plecaka przed podróżą: weź połowę rzeczy i dwa razy tyle pieniędzy. Chyba coś w tym jest bo mi się udało w czasie podróży po Brazylii zejść do 7kg bagażu głównego i ok 5kg podręcznego i nie odczuwałem szczególnego braku, a wręcz komfort na plecach. A teraz czeka mnie podróżowanie z 6kg żubrówek i torcików wedlowskich, które miały zostać w Bogocie...

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Parque del Café

Od Parque del Café

Kolejny dzień minał mi na wizycie w parku kawy. Albo może raczej w kawowym parku rozrywki, ale o tym za chwilę.
Wysiadłem z autobusu a tu nagle obskoczyli mnie sprzedawcy wszystkiego. Dałem się namówić na badziewny słomiany kapelusz, bo tak się spaliłem poprzedniego dnia, że postanowiłem nie ryzykować po raz kolejny. Od początku kolumbijczycy ostrzegali mnie, że ludzie w tym regionie, zwani "paisa" są wyjątkowo dobrymi handlarzami. W całym kraju mają oni zresztą opinię świetnych negocjatorów, którzy gdyby żyli na biegunie to wcisnęliby lodówke eskimosom. To co zresztą widziałem w wykonaniu Juana Sebastiana całkowicie przekonuje mnie, że byliby w stanie sprzedać wszystko i wszystkim, i nabywcy odeszliby jeszcze zadowoleni, że ubili świetny interes. (Tu mała historyjka potwierdzająca skuteczność paisas, a może raczej Juana Sebastiana. Otóż któregoś dnia, wtedy gdy ja byłem na północy Brazylii, wszyscy pozostali trainees wybrali się do Ouro Preto. Tak się jakoś złożyło, że mieli nadmiar piwa, a brakowało im wody. Juan Sebastian spróbował wymienić piwo na wodę w lokalnym sklepie. Właściciele tłumaczyli mu, że oni tego piwa nie sprzedają, więc nie mogą go przyjąć. Po paru chwilach zaczęli je sprzedawać, a Juan Sebastian odszedł z wodą po którą przyszedł;)
Paisas pracują ciężko i taką też mają opinię w całym kraju. Z tego co się dowiedziałem od poznanej w Medellin dziewczyny, sporo mieszkańców pochodzenia żydowskiego, którzy osiedliło się tam dawno temu. Choć teraz są Kolumbijczykami, to żyłka do interesów najwyraźniej im pozostała.

Ale wracając do parku kawy, to jest on podzielony na dwie części, przygodową i kawową. Część przygodowa to właściwie park rozrywki, i choć z kawą nie ma nic wspólnego to przynajmniej przejechałem się rollercoasterem.



Do tego można było podziwiać przyrodę między innymi w bambusowym gaju.






Gdzie nie gdzie było też widać banany dojrzewające w plastikowych workach:


Po wyjściu z części przygodowej poszedłem zobaczyć to po co przyszedłem,czyli jak się uprawia kawę.



Cały proces jest naprawdę skomplikowany i jak ktoś w komentarzu wyrazi zainteresowanie to będę mógł napisać co pamiętam;)
W każdym razie w parku mamy kilkadziesiąt rodzajów drzewek kawowych, a także kompletną plantację kawy, w której rozpoczyna się od wzrostu drzewek kawowych, aż do zbierania owoców i wysyłania wysuszonych ziaren do odbiorców.
Same dojrzałe (czyli czerwone) owoce kawy nie mają z kawą, którą znamy nic wspólnego i są raczej słodkie w smaku. Dopiero cały proces palenia nadaje jej właściwości, których oczekujemy.


Jakiś czas temu Kolumbia miała problem z tym, że kawa, którą produkowała, często była mieszana z kawą pochodzącą z innych krajów i sprzedawana jako kolumbijska. W oczywisty sposób psuło to reputację tej ostatniej. Dlatego też Kolumbijczycy postanowili stworzyć własną markę kawy: Juan Valdez.


Jej celem jest dostarczanie klientom 100% kolumbijskiej kawy, która nie będzie posiadała żadnych dodatków niewiadomego pochodzenia. W całej Kolumbii natknąć się można na kawę Juan Valdez, a powstają w tej chwili sklepy tej marki także poza jej granicami. I bardzo dobrze, fajnie że dbają o dobre imię swojej kawy.


Tym co mnie bardziej zdziwiło, jest fakt, że Kolumbijczycy wcale duży kawy nie piją. Wg statystyk znacznie więcej pije się jej w Europie i w Ameryce Północnej. Jeden z Kolumbijczyków, którzy nam opowiadali o kawie sam przyznał, że gdy przyjmuje gościa w domu i proponuje mu coś do picia to kawa będzie ostatnią z jego propozycji. Pod tym względem Brazylia jest zdecydowanie bardziej kawowa, tam kawę pije się codziennie, przez cały dzień.

Zdjęcia z Parque del Café