środa, 9 czerwca 2010

Brazylia w miesiąc

Minęło już sporo czasu od powrotu z podróży po Brazylii, ale pomyślałem, że żeby ją jakoś podsumować, pokażę na mapie trasę, którą przejechaliśmy:


Pierwszy fragment to lot na północ z Belo Horizonte do São Luis. Wyłączając przesiadki były to jakieś 4 godziny lotu. Nietrudno zauważyć, że gdyby chcieć dotrzeć do najbardziej odległych punktów Brazylii byłoby to 6-7 godzin. Samo São Luis w jakiś sposób mnie zaskoczyło, jako miasto wyjątkowo spokojne, wręcz ospałe. Może wynika to z wszechobecnego Reggae;)
Północ Brazylii (na zachód od São Luis) to zupełnie inny świat. Wioski połączone drogami, po których przemieszczać mogą się tylko samochody z napędem na 4 koła. Język, niby portugalski, ale zdażało mi się słuchać dwugodzinnej rozmowy w samochodzie, podczas której nie zrozumiałem ani jednego słowa. Znajomi Brazylijczycy mówią, że też niewiele rozumieją gdy rozmawiają dwie osoby z północy. Pierwszy czerwony fragment pokonaliśmy ciężarówkami 4x4, jeepami i autobusami. Odległość niby niewielka, ok. 600 km, ale pokonanie jej zajęło nam kilka dni (także dlatego, że nie chcieliśmy się spieszyć). Miejsca, w których spaliśmy obejmowały zarówno niezwykle klimatyczny hotel bez okien, w którym pobyt uprzyjemniała migająca żarówka i stukający wentylator (są takie chwile w których nawet nie chce się wyciągać aparatu, żeby robić zdjęcia temu co się widziało) jak również bardzo miłą gospodę w Jericoacoara, której właściciel objechał kawał świata i miał wiele do opowiedzenia. Będąc na północy spróbowaliśmy też Tapioci, placków z mąki z manioku przypominających naleśniki, Acarajé czy Moquecy.
Przejeżdzając przez małe wioski dotarliśmy do Jericoacoara, małej, prawie odciętej od świata miejscowości z piękną, położoną zaraz przy wydmach plażą. Naszym celem było przejechanie z São Luis do Fortalezy, ale oboje z Mileną byliśmy nią mocno zawiedzeni. Przyjechalimy w niedzielę i jak się okazało zupełnie nie było tam co robić. Wszystko pozamykane, ani jednej otwartej restauracji, miasto praktycznie wymarłe. Dlatego też nawet nie kwapiłem się, żeby o Fortalezie cokolwiek pisać, bo i miasto było dość brzydkie i plaże nieszczególne.
W Fortalezie pożegnaliśmy się z Mileną, a ja poleciałem do Recife. Spędziłem tam 5 zamiast 2-3 dni, jak planowałem, trochę ze względu na miasto, trochę ze względu na poznane w hostelu towarzystwo. Samo miasto było nieźle rozwinięte, zresztą historycznie było jedyną założoną przez Portugalczyków osadą, oprócz São Paulo, która się dobrze rozwinęła.
Stamtąd też wybraliśmy się na jeden dzień do Porto de Galinhias, gdzie można zobaczyć naturalne "baseny", powstałe w rafie koralowej i w których podczas odpływu można oglądać uwięzione ryby. Zaraz obok było też miejsce tarła koników morskich, które po chwilowym pobycie w słoiku zostały wypuszczone.
Z Recife trafiłem do Maceió - jakieś 4h autobusem na południe. Czy było tam jakoś szczególnie co oglądać, tu akurat mi się nie wydaje, ale jedno robiło po prostu niesamowite wrażenie - kolor tamtejszej wody. Ogólnie miasto miało po prostu przyjemny, trochę wakacyjny klimat, sprzedawcy kokosów na plaży byli chyba najbardziej ożywieni ze wszystkich do tej pory, ale ponieważ byłem tam sam to i plaża jakąś wielką frajdą nie była. Dlatego bez większego żalu po jednym dniu pojechałem do Salvadoru. Tak jak pisałem, chyba nigdzie do tej pory nie przyjechałem tak uważając na kieszenie (Tu zresztą zauważyłem, że jeżeli coś zdarzyło mi się zgubić albo stracić to właśnie tam, gdzie wszystko wyglądało całkiem bezpiecznie;) Salvador jest niesamowity, jest niebezpieczny, ale też pełen atrakcji. Z jednej strony piękne stare miasto (i podobno dobre imprezy, ale tu po całym dniu łażenia średnio miałem na nie ochotę), a z drugiej wszechobecni żebracy i handlarze narkotyków. I do tego ciężej niż na południu Brazylii wmieszać się w tłum. Jeden bardzo intensywnie spędzony dzień, choć to zdecydowanie zbyt mało, dał jakieś pojęcie o Salvadorze (tylko jeden, bo nie wiedziałem czy warto tam jechać gdy starówka była pozalewana).
Prawie spóźniłem się na samolot do Rio bo autobus na lotnisko zmienił trasę i przejechał przez jakąś wioskę z biegającymi po ulicach kurami, zupełnie nie po drodze. Niektórzy w autobusie byli równie zaskoczeni jak ja. Zaraz po przyjeździe wybiegłem z autobusu biegnąc w japonkach pod górę z plecakiem bo według moich kalkulacji miałem jakieś 5 minut do końca check-inu. A tu niespodzianka, na loty krajowe trzeba być tylko pół godziny przed czasem, co za ulga:)
Tak się jakoś złożyło, że latając po Brazylii leciałem z TAM (narodowy przewoźnik Brazylijski o ile się nie mylę), GOL (takie jakby tanie linie) i Azul (też tanie linie, ale właśnie wchodzą na brazylijski rynek lotniczy). I to właśnie Azul był najlepszy, ciastka i chipsy na pokładzie były nielimitowane;) Siedziałem koło jakichś dzieciaków, którzy przez cały lot naciskali przycisk, przywoływali obsługę i zamawiali więcej;)
Wylądowałem w Rio, gdzie spędziliśmy kilka wspaniałych dni razem z pozostałymi trainees. Było naprawdę super, wiele fajnych chwil, jak koncert Bossanova na plaży Ipanema czy wieczór na Copacabanie z workiem lodu i cachaçy ze stacji benzynowej;) I tym razem Rio znowu było niesamowicie upalne, wręcz nie dało się zasnąć bez włączonego wentylatora (a włączony tak stukał, że też się nie dało).
Z upałów przenieśliśmy się do zimnego Foz do Iguaçu. W drodze z lotniska do hostelu wszystko wydało się jakby bardziej znajome, przyroda i klimat było nieco bardziej podobne do polskiego, choć to ciągle strefa subtropikalna. Ja tam czułem się jak podczas wczesnej polskiej wiosny. Prawdę mówiąc planując podróż zastanawiałem się czy tu w ogóle jechać. Nie jestem wielkim fanem wodospadów, widziałem już Niagarę więc jakoś niespecjalnie mnie tam ciągneło. Ale widzieć na zdjęciach i na żywo to dwie różne rzeczy, i tak, Foz do Iguaçu, huk spadających mas wody i widok Garganta do Diablo, wodospadu w kształcie przypominającego podkowę, w której aż się gotuje, robią ogromne wrażenie. Jak dla mnie numer dwa Brazylii, bo numerem jeden pozostają Lençóis Maranhenses.
Zaraz obok miasteczka Foz do Iguaçu, leży paragwajskie miasto Ciudad del Este. Szczerze mówiąc wcale nie chciałem tam jechać i gdyby nie Milena wogóle byśmy się tam nie wybrali. Ale argument, że za granicą musi być inaczej tym razem okazał się słuszny. Było, paragwajski bajzel był nieporównywalny z czymkowiek co widzieliśmy;)
Podróż zakończyliśmy w Kurytybie, chyba najbardziej europejskim mieście Brazylii - wszędzie superczysto, świetny transport publiczny i naprawdę chłodny klimat ze względu na wysokość na jakiej położone jest miasto.

Czy warto było? Pewnie, że tak. Przychodzi mi do głowy jednak kilka spostrzeżeń. Po pierwsze, łatwo tu ulec wrażeniu, że w Brazylii jest podobnie jak w Europie. Jedzenie niby jakoś podobne, ludzie, w końcu ogromna część Brazyliczyków ma Europejskie korzenie. Różnice nie rzucają się tak bardzo w oczy, trzeba ich czasami poszukać. I tak na północy Brazylii mieszkańcy są zdecydowanie bardziej wymieszani. Owoce, których możemy spróbować nawet nie mają nazwy w języku polskim. Podobnie potrawy, niby fasola z ryżem to żadna egzotyka, ale w każdym miejscu znajdziemy coś czego próżno szukać poza Brazylią. Podobnie kultura, jak chociażby to co się dzieje na brazylijskich imprezach dość daleko odbiega od tego do czego byłem przyzwyczajony;) To wszystko jednak wcale nie jest takie łatwe do zaobserwowawnia jeżeli jest się tu przejazdem, te rzeczy nie uderzają z taką siłą jak egzotyka Meksyku. Moim zdaniem Brazylia jest ciekawa, ale wymaga więcej wysiłku, żeby ją poznać, zarówno ze względu na odległości, ceny i czasami złudne powierzchowne podobieństwo (któremu uległem na początku pobytu).

1 komentarz:

jasiek pisze...

W tym tyg w PL pogoda jak w Brazylii. A i tamte powodzie nijak się mają do naszych ;)