wtorek, 15 lipca 2008

Republika bananowa

No to jestesmy w Gwatemali!:) Ale caly wpis bedzie o Belize, malym panstewku graniczacym z Gwatemala i Meksykiem do ktorego wczoraj przyjechalismy. Jakby ktos mial watpilwosci gdzie znajduje sie jeden z potentantow produkcji bananow i trzciny cukrowej, bardzo prosze:


View Larger Map

Pierwsze co rzuca sie w oczy (a wlasciwie w uszy) - tu sie mowi po angielsku! Tak, w Belize jako w bylej brytyjskiej kolonii, urzedowym jezykiem jest angielski. W sumie to nie wiedzielismy nic o tym kraju przyjezdzajac tam, bo jeszcze 3 godziny przed kupieniem biletu, z powodow o ktorych za chwile, mielismy jechac dalej do Palenque w Meksyku. Okazalo sie, ze Kuba zapomnial (a wlasciwie nie planowal) zabrac swojej meksykanskiej wizy turystycznej i dla bezpieczenstwa, zostawil ja u rodziny w Mexico City. I wedlug przepisow na stronie meksykanskiego urzedu, brak takiego dokumentu kosztuje 100$. Podobno sporo amerykanskich turystow po przyjezdzie do Meksyku wyrzuca wszystkie niepotrzebne papierki, wiec jest niezla okazja zeby na tym dodatkowo zarobic (ale to tylko przypuszczenie;). Tak wiec ryzyko placenia 100 dolarow za brak papierka, biorac pod uwage tutajsze ceny, calkiem sporej sumy, odstraszalo nas nieco przed wyjezdzaniem na chwile z Meksyku. Ale po paru chwilach okazalo sie ze nie, nie ma takiego problemu. Wystarczy uiscic o wiele mniejsza,nazwijmy to uczciwie "dodatkowa oplate" zeby przymknieto oko na ten nieistotny fakt;)

Autobus, ktoremu sporo brakowalo do pierwszej klasy w Meksyku, dojechal do Belize City okolo 10 wieczorem. I od razu zdziwienie, czemu tu jest tak ciemno? Przechadzajacy sie tu i owdzie, okreslmy to "element", i pozapalane, a czesciej pogaszone uliczne latarnie. Do tego kierowca, ktory z blizej nieokreslonych przyczyn postanowil zatrzymac sie na jakims zadupiu, zamiast na dworcu autobusowym i pomocni taksowkarze, jakby powiadomieni wczesniej o tym fakcie, czekajacy na miejscu przyjazdu;) No ale coz, nie bylo wyjscia, wzielismy taksowke, i kierowca, swoja droga bardzo pomocny zawiozl nas gdzies gdzie mozna bylo sie przespac. Gdy wstalismy, zobaczylismy jak wyglada Belize:


Chwile pozniej dotarlismy do dworca autobusowego:


Juz myslelismy, ze tym razem nic ciekawego sie nie wydarzy, a tu niespodzianka, zaczepil nas pewien jegomosc, ktorego na pierwszy rzut oka mozna by okreslic jako pospolitego lumpa. Mozna by, gdyby z nim nie porozmawiac. Przy swoim, niebudzacym wiekszego zaufania wygladzie, zaskoczyl nas swoim angielskim, i zaczal opowiadac o historii Belize:



Dodajmy,ze kazal sie tytulowac Prince Charles;) Dosc szybko postawil tez uczciwie sprawe, oprowadzi nas po miescie, zabierze gdzies na sniadanie jezeli pozniej jakos wyrazimy swoja wdziecznosc;> Ale tym razem, moze z nadmiaru Belizjanskich dolarow w kieszeni postanowilismy dac mu szanse;)


Opowiadal nam, bardzo ciekawie zreszta, o historii Belize, pochodzeniu nazwy, grup etnicznych, i choc nie wiemy co z jego historii bylo prawda a co wytworem jego wyobrazni, trzeba przyznac, ze umial porwac w swojej opowiesci.

I zgadnicie o kim wspomnial gdy dowiedzial sie ze jestesmy z Polski - Lecha Walese. Do jasnej cholery, w republice bananowej, o ktorej na swiecie sie slyszy wtedy gdy tam jest kolejny przewrot, lub wlasnie zaczynaja jakas wojne, wiedza kto to jest Lech Walesa, a barany u nas nie umieja tego docenic!

Sniadanie z ksieciem Karolem dobieglo jednak konca i trzeba bylo isc na autobus do Gwatemali:


Mialem powazne obawy czy moj bagaz nie zostanie w Belize biorac pod uwage gdzie znajdowal sie przez cala podroz;)
Po paru godzinach, uiszczeniu kolejnych oplat, to za wjazd to za wyjazd z bananowego raju, bylismy w Gwatemali!:)



A powyzej, nie, to nie domki letniskowe - tak wyglada przejscie graniczne Belize-Gwatematla:)

Brak komentarzy: