Niespodzianki zaczęły się już wczesnie rano, gdy przybylismy na miejsce skąd miał odjeżdzać autobus do Celestún, rezerwatu w którym żyją między innymi flamingi, pelikany, gdzie Morze Karaibskie miesza się z wodami rzek. Każdy kogo spytaliśmy skąd odjeżdza autobus, mówił co innego, kierowca autobusu pokazał nam jakieś miejsce które najprawdopodobniej zmyślił na poczekaniu,taksówkarz twierdził, że dzisiaj, w sobotę, autobus w ogóle rano nie jeździ, dopiero starsza pani, która jak się okazało również jechała do Celestun, powiedziała nam prawdę. Rzeczywiście, kogo by nie spytać, choćby nie miał pojęcia co mówi, woli powiedzieć cokolwiek niż się do tego przyznać:)
Na łódzi znalazły się nie wiadomo skąd małe kraby:)
Zdjęcie nieostre ze względu na prędkość kraba;)
Flaming lecący nad wodą
Najbardziej niesamowite było swojego rodzaju jezioro ukryte w lesie, w którym woda wybija z dna i miesza się w wodą z morza. Tak przejrzysta, że widać dno, tam gdzie jezioro jest głębokie na 3m:
Cała droga upłynęła bardzo miło, poznani meksykani byli towarzyscy, na koniec dnia zjedliśmy razem z nimi mariscos nad brzegiem morza:) Naprawdę, byli tak sympatyczni, zarówno w ciągu dnia, jak również gdy wracaliśmy, jak się okazało, razem do Meridy, gdy poprosili kierowcę, żeby zatrzymał się koło naszego hostelu, a oni wrócili do swojego pieszo.
Ojciec, głowa meksykańskiej rodziny, był sympatycznym gadułą, poza tym że mówił do nas jakbyśmy przylecieli z innej planety, zarówno wyjaśniając szczegóły meksykańskiego stylu życia jak i dostosowując prędkość mówienia do naszej prędkości słuchania:)
A krewetki i ośmiornice w restauracji nad brzegiem morza... genialne:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz