wtorek, 15 lipca 2008

Gwatemala

Od wczoraj jesteśmy w Gwatemali... różnicę między Meksykiem widać od razu. Tak jak było ją widać po wjeździe do Belize. Zanim przejdę do samej Gwatemali dodam coś jeszcze do wczorajszego wpisu - jak było widać na zdjęciach pochodzenie ludności w Belize jest zupełnie inne niż Meksykan. O ile ci ostatni to mieszanka indian i białych (z różnicami widocznymi na Jukatanie - wyraźnie inne, bardziej azjatyckie rysy twarzy), o tyle mieszkańcy Belize to w dużej części murzyni i kreole. I teraz taka refleksja - i w Belize i na Jukatanie widzieliśmy biedę, ale tylko w Belize byli żebracy, do tego namolni, nie będę mówił jakiej rasy bo zaraz zostanę uznany za rasistę;)

Przechodząc do Gwatemali, moment przekroczenia granicy można porównać z wjazdem z Niemiec do Polski lub z Polski na Ukrainę. Droga od granicy wygląda następująco:


A z okna naszego autobusu, można było podziwiać i takie widoki:



Po paru godzinach, jakoś doczłapaliśmy się do hotelu. No, może to nieco zbyt szumna nazwa, jakby nie patrzeć dostaliśmy dwuosobowy pokój z łazienką za 100 Quetzali, czyli jakieś 13 dolarów:) Na drobne mankamenty, w rodzaju kopiącego prądem prysznica postanowiliśmy przymknąć oko. Miasto Flores, do którego przyjechaliśmy nie prezentuje się nadzwyczaj okazale:


Podobnie nie bardzo sklep i wór z kurami przed nim, nie wiedzącymi co je czeka:


Za to zachód słońca w czasie deszczu we Flores, już tak:


Dzisiaj o 3 rano, pojechaliśmy do jedynego otwieranego tak wcześnie w Gwatemali parku narodowego, aby zobaczyć wschód słońca siedząc na szczycie jednej ze świątyń Majów. Niestety, wiele nie zobaczyliśmy przez gęstą mgłę. Ale same odgłosy lasu tropikalnego były niesamowite, tukany, nawołujące się małpy, warto było wejść na górę. Jedną z "atrakcji" wycieczki był nasz przewodnik, tytułujący się mianem Człowieka-małpy:



Jak widać ludzie znający las tropikalny, nie obawiają się tego co nas może najbardziej przerażać. Podczas rannego (od ok. 5 do 9 rano, kiedy dało się znieść panującą tam temperaturę) spaceru po lesie udało nam się spotkać coś przypominającego mrówkojada. Według Kuby nie był to mrówkojad, więc ktoś mający pojęcie co to za zwierz mógłby to napisać w komentarzu;)

I wreszcie małpy, cała małpia rodzina, wysoko na drzewach, prawodopodobnie przywołana przez naszego przewodnika, różnymi pseudomałpimi odgłosami:


Tikal, gdzie byliśmy, to nie tylko dżungla, ale i ruiny kolejnego miasta majów w niej ukryte.



Ogólnie Tikal warto było zobaczyć, choć szczerze przyznam, że po Celestun z flamingami to już nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. No i kolejne ruiny, choć tu wreszcie dowiedzieliśmy się co znaczą niektóre z symboli na nich, to widząc je po raz 3, trudno nie stwierdzić, że się już to widziało.

Rano wracamy do Meksyku, kolejne miejsce: Palenque!

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

To "zwierzątko":) to Ostronos Rudy
z rodziny szopowatych ,łatwo się oswaja...