niedziela, 20 lutego 2011

Aguacate

Po kilku dniach w Bogocie wybraliśmy się w krótką podróż do Capurgany - małej wioski położonej zaraz przy granicy z Panamą:


Wyświetl większą mapę

Aby się tam jednak dostać z Bogoty musieliśmy przejechać kilkaset kilometrów. I od razu powiem, że była to prawdopodobnie najbardziej męcząca autobusowa podróż jaką pamiętam...
Zaczęliśmy w niedzielę od nocnego autobusu z Bogoty do Medellín. Kręta górska droga nocą, do tego zimny jak lodówka autobus (to akurat standard do którego zdążyłem się już przyzwyczaić). Wszystkiego razem mój żołądek nie wytrzymał, więc dojechałem zupełnie zielony. I zamiast zgodnie z planem od razu łapać autobus do Turbo musieliśmy zostać w Medellín na jedną noc. Kolejny dzień przyniósł kolejne problemy, bo okazało się, że akurat trwa remont drogi, po której jechaliśmy. Oznaczało to kolejne godziny oczekiwania w korku na górskiej drodze. Postój został naturalnie uprzyjemniany przez sprzedawców kawy, chipsów i chicharronów.

Od Capurganá

Późną nocą dojechaliśmy do Turbo. I tu zaczęliśmy naprawdę zauważać różnicę pomiędzy Bogotą i Medellín a wybrzeżem. Stolica Kolumbii nie jest może najbardziej uporządkowanym miastem na świecie, jednak bajzel na wybrzeżu przechodzi ludzkie pojęcie. Poza tym, że jest zauważalnie biedniej, to brakuje tej chęci pomocy, życzliwości, którą obserwowaliśmy w Medellín. Może to wysoka temperatura ich rozleniwia, ale faktem jest, że wszystkie sklepy prowadzone były przez paisas (mieszkańców Antioquii, której stolicą jest właśnie Medellín). Tymczasem pozostali mieszkańcy zajmowali się głównie jeżdżeniem w nocy na motorach po mieście bez wyraźnego celu.
Tak oto prezentował się port w Turbo:



Spędziliśmy tam tylko jedną noc i z samego rana złapaliśmy łódkę do Capurganá. O ile podróż autobusem bardzo nas wymęczyła, to łódka była najbardziej bolesnym dla naszych tyłków finałem.
Wsiedliśmy do łódki, bagaże wylądowały w czarnych torbach przed nami. Nikt się specjalnie nie przejmował przywiązywaniem ich. W związku z tym uznałem, że będziemy płynęli na tyle powoli, że widocznie nie jest to potrzebne. Filmik poniżej pokazuje jak bardzo się myliłem:



Bagaże podskakiwały na każdej fali, a my wraz z nimi, bo nie udało nam się zająć miejsca na tyle łodzi. Na początku było to całkiem wesołe i zabawne, po jakimś czasie każde uderzenie wyzwalało wiązankę przekleństw Niemców siedzących przed nami, którzy mieli jeszcze gorzej.
Na domiar złego po piętnastu minutach zepsuł się silnik i musieliśmy wracać. W skrócie, musieliśmy być w porcie o 7.00 rano żeby kupić bilety na 8.30. I wypłynąć o 11. Niech żyje efektywność.

W pewnym momencie jednak dojechaliśmy. A to co zobaczyliśmy było rekompensatą wszystkich trudów podróży. Naprawdę,w tym momencie zapomniałem o wszystkim co poszło nie tak.



Dopłynęliśmy do jeszcze mniejszej wioski - Aguacate (to znaczy Awokado). Nasze domki jak i cały, nazwijmy to "ośrodek" należał do pewnego Niemca, który otworzył tu interes (po przeniesieniu się z nieprzyjaznej prywatnym inicjatywom Wenezueli). Między innymi zbudował restaurację na skale, którą widać na zdjęciu powyżej. Naprawdę, miejsce było po prostu wspaniałe. A widok z naszego domku, iście pocztówkowy:


Sam domek prezentował się następująco:


Pierwszy dzień spędziliśmy na zasłużonym lenistwie, między innymi testując nasz hamak.


1 komentarz:

Unknown pisze...

pieknie!!! Północ Kolumbii jest jednak cudowna.. i nawet ten "bajzel" ma swój urok ;)