piątek, 1 sierpnia 2008

Xochimilco

Ostatniego dnia w Mieście Meksyk poszliśmy z Adrianą zobaczyć Xochimilco (czyt. Soczimilko) , jedną z dzielnic miasta, znaną z wielkich łodzi pływających po kanałach. Sama droga z centrum trwa jakieś 2-3 godziny, po dojechaniu do ostatniej stacji metra przesiedliśmy się w autobus, podobny nieco do tego który opisywałem w Meridzie, słowem sprzedawcy z japońskimi orzeszkami, lizakami i glośnikami na brzuchu:) Po dojechaniu na miejsce, przebrnięciu przez kolejne stragany i małym targowaniu, za 300 peso pan łódkowy zabrał nas na godzinną wycieczkę po kanałach. Warto było! Życie na powoli sunących łódkach toczy się własnym rytmem, płyniemy osłonięci od słońca, słyszymy przepływających Mariachi, oferujących swoje usługi, nierzadko słowami nie pozostawiającymi wielkiego wyboru ("czy ona nie jest tego warta?":)

Poza tym ciągle podpływają małe łódki z parującymi kotłami, oferujące tacos, elotes (gotowaną kukurydzę, z chili i śmietaną) i inne meksykańskie specjały. Wszyscy ruszają się powoli, ale wystarczy zawołać taki pływający sklepik i szybko znajdzie się przy naszej łódce:)

Jedyne czego spróbowałem to polque, napój ze sfermentowanej agawy (miał smaku guayaby - innego meksykańskiego owocu, tutaj mogę się mylić, być może napój był w całości zrobiony z niego). Piliście kiedyś lekko fermentujący kompot? No to wyobraźcie sobie, że ma konsystencję rzadkiego kisielu i małe bąbelki w środku, a całość jest koloru zielonego. Po wypiciu wyraźnie można stwierdzić obecność powyższego w swoim żołądku. Jakby jednak nie patrzeć, polque nie da się spróbować nigdzie indziej, musi być świeże (czy też nie zgniłe do końca;).

Xochimilco było niesamowite, myślę że to jedno z ciekawszych miejsc jakie udało mi się zobaczyć, to tam można było poczuć klimat meksykańskiej fiesty, mnóstwo ludzi, wspaniała muzyka, po prostu wymarzone miejsce do świętowania. Później jednak musiałem się pożegnać z Adrianą i wrócić do Monterrey, bo stamtąd miałem samolot do Polski.
Sama droga autobusem zajęła 12 godzin (po raz kolejny zwrócę uwagę na poziom ich transportu autobusowego - tego pomiędzy miastami: świetny rozkład, wyszukiwarka połączeń w całym kraju, różne klasy autobusów, które do tego jeżdżą bardzo punktualnie). W drodze widać było zmianę roślinności i terenu, to że zbliżamy się do Monterrey można było zaobserwować po górach i wszechobecnych kaktusach:


Po przybyciu na miejsce od razu pojechałem do Grutas de Garcia, systemu jaskiń górskich oddalonych od Monterrey o kilkadziesiąt kilometrów. Środek transportu - podobny jak zwykle na trasach podmiejskich, a potem taksówka pod same groty z Villa de Garcia. Do grot zabiera nas górska kolejka:


A w środku miłe 10 stopni mniej... co za ulga!


Groty są nieznacznie zmodyfikowane, tak aby można było się po nich wygodnie poruszać. W wielu miejscach poukrywane są reflektory które efektownie podświetlają wszystkie komnaty:





Do tego w wielu miejscach można natknąć się na kształty nazwane jako chociażby "ręka śmierci" czy wynaleziona przez kogoś na ścianie Matka Boska. Uczciwie mówiąc trzeba jednak sporej wyobraźni, żeby je zobaczyć, a bez jedynej słusznej interpretacji przewodnika wielu z nich nigdy byśmy nie zauważyli.
W drodze powrotnej, ponownie z tym samym taksówkarzem, w radiu słyszeliśmy Bandę, typ muzyki typowy dla Monterrey i podobny do innych (np. Duranguense) z północy Meksyku. Zacząłem rozmawiać z taksówkarzem, który nie wiem czemu najpierw myślał, że jestem z USA. Gdy spytałem go o muzykę, zaczął (nie przerywając prowadzenia samochodu, rzecz jasna) wyciągać kolejne płyty z opakowań i pokazywać swoje ulubione piosenki. A na koniec podarował mi tę która najbardziej mi się podobała:)
Po dość długiej w sumie drodze wysadził mnie na przystanku, a ja poczułem po raz kolejny gorące i suche powietrze północnego Meksyku:


Wieczorem Ana Laura zaprosiła mnie do swojego domu na meksykańskiego grilla, dzień przed moimi urodzinami które spędziłem zmieniając strefę czasową, więc trwały jedynie 17 godzin;)

29 lipca wsiadłem w samolot do Polski. Tak jak pisałem, po ok 24 godzinach i odebraniu poobijanego i potłuczonego bagażu (niektórzy pasażerowie zastanawiali się nad gatunkiem przewożonej przeze mnie whisky) byłem z powrotem.

I na tym kończę opis moich (i Kuby) meksykańskich przygód. To był mój pierwszy tak daleki wyjazd, i mimo długich przygotowań, zmęczenia w trakcie, bardzo się cieszę, że pojechałem. Miałem wiele szczęścia, w wielu miejscach, jestem też wdzięczny wielu osobom, które poznaliśmy w drodze. Meksyk to wspaniały kraj, w którym żyją życzliwi i przyjaźni ludzie, świadomi przy tym wszystkim jego niezwykłego bogactwa. A, że nie wszystko jest tam uporządkowane tak jak w zachodniej europie? No cóż, albo przygoda albo wygoda.

Dzięki wszystkim którzy zaglądali na tego bloga, jeszcze większe dzięki tym którym chciało się czasami napisać jakiś komentarz, mam nadzieję, że nie jest to ostatni taki wyjazd,a przy tym nie ostatni blog którego pisałem.

Brak komentarzy: